Dzień 1-3: Reykiawik – þorisstaðir

Od pewnego czasu wakacje spędzamy na dwóch kółkach. Ponad 3 tygodniowy urlop to dobry moment na zorganizowanie wyprawy w dowolny zakątek naszego globu. Lubimy swoje towarzystwo, dlatego zwiedzanie świata w pojedynkę nie wchodzi w grę (On kiedyś próbował i po powrocie strasznie narzekał). Podróż z sakwami wymaga dobrej organizacji i świetnego planu działania (w tej kwestii wciąż się doskonalimy). Stawiamy raczej na przygodę i jakiś element zaskoczenia. Czy jesteśmy mistrzami improwizacji. W pewnym stopniu chyba tak 😊

Początkowo planowaliśmy pokonać trasę z Odessy do Stambułu, jednak po zeszłorocznych upałach, których doświadczyliśmy jadąc na rowerze z Barcelony do Rzymu (rekordowo wysokie temperatury nie odstępowały nas praktycznie przez cały wyjazd) szybko zrezygnowaliśmy z tego pomysłu. Lipiec i sierpień to kiepski czas na podbijanie i tej części Europy. To może północ? On zaproponował szlak rowerowy R10 (EuroVelo10), który biegnie dookoła basenu Morza Bałtyckiego. Myśleliśmy oczywiście o pokonaniu tylko pewnej jego część (cały to prawie 8600 kilometrów). Chcieliśmy z Gdańska, przez Obwód kaliningradzki, kraje nadbałtyckie (Litwa, Łotwa, Estonia) i St. Petersburg dotrzeć do Helsinek. Niestety to prawie 1800 kilometrów i wiedzieliśmy, że 3 tygodnie to zbyt mało czasu na pokonanie takiej trasy.

Islandia? To nie koniec świata, ale wystarczająco daleko i inaczej niż zwykle. Słyszeliśmy dużo pozytywnych opinii od innych osób, zwiedzających ten kraj na jednośladzie. Białe noce, piękna i dzika przyroda, gorące źródła, wulkany, i całe mnóstwo wodospadów. Podobno to najciekawszy geologicznie zakątek Europy. Wprawdzie nie ma tam upalnego lata czy palm, ale za to od niezwykłych krajobrazów trudno odwrócić wzrok. Pomimo tego, że w każdym artykule na temat Islandii straszono potwornie silnymi wiatrami, kapryśną pogodą i niezbyt wysoką temperaturą jak na okres wakacyjny, to stwierdziliśmy, że może to być naprawdę fajna przygoda. Bierzemy wszystko na klatę! Przecież do odważnych świat należy. Zresztą pojawienie się dodatkowych połączeń lotniczych z Wrocławia do Reykjaviku było jakimś znakiem. Decyzja zapadła – lecimy.

Niczego tak bardzo nie lubimy, jak pakowania się. Pomimo listy rzeczy niezbędnych, zawsze okazuje się, że czegoś jest za dużo. Tak było i tym razem. Do wykorzystania mieliśmy 4 sakwy po 30 litrów z czego w jednej było tylko jedzenie liofilizowane, kuchenka i naczynia. Jak każda kobieta miałam dylemat, ile bluzek i w jakim kolorze wziąć ze sobą (faceci nie mają z tym problemu), czy oprócz tuszu do rzęs wziąć jakieś cienie do powiek (finalnie nie użyłam ani razu), czy 3 czapki wystarczą (wzięłam 5 😉), i tak dalej i tak dalej. Kilka upchnięć kolanem i gotowe. Z rowerami poszło zdecydowanie szybciej. Spakowaliśmy je tak jak w zeszłym roku w kartony, które dostaliśmy w pobliskim sklepie rowerowym. To dobra opcja, ponieważ są lekkie i łatwo można je dostosować do wymiarów roweru a także limitów linii lotniczych. Do kartonów wrzuciliśmy jeszcze nasz sprzęt biwakowy, namiot, śpiwory, karimaty i kaski rowerowe. Na koniec dużo wypełniaczy i folii strecz.

W związku z tym, że baza noclegowa na Islandii jest bardzo uboga (a jeśli już jest jakiś hotel to ceny są horrendalnie wysokie), postanowiliśmy korzystać z pól kempingowych. Zresztą kemping to w pewnym sensie tradycja narodowa wielu Islandczyków. To miał być mój pierwszy raz pod namiotem (i nie o przygody seksualne tutaj chodzi😉). Do tej pory każdy mój wyjazd to wygodna kwatera z łóżkiem, telewizorem i łazienką. „Pod namiot” jeździłam do dziadków na wieś. Wyglądało to mniej więcej tak, że w ciągu dnia namiot sobie poprostu stał, jadłam w nim obiadki i kolacje a na noc wracałam do domu, do ciepłego łóżeczka. Dlatego tak bardzo bałam się tych wieczorów i nocy na islandzkiej ziemi.

Dzień 1: Przylot (Lotnisko Keflavik -> Reykiawik)

Piątek. We Wrocławiu piękna, słoneczna pogoda. Obładowani torbami i kartonami dotarliśmy do lotniska. Szybka odprawa i nadanie bagaży. Klamka zapadła. Lecimy!

Pierwszy dzień wyjazdu zawsze jest tym najtrudniejszym. Ta niepewność i obawa przed tym co nas czeka. Z okien samolotu nie było widać żadnych zabudowań. W zamian za to skały i powulkaniczna powierzchnia (a gdzie ta zieleń i dzika przyroda?). Na lotnisku w Keflaviku wylądowaliśmy o godzinie 17:30 czasu islandzkiego. Kraj wikingów przywitał nas słonkiem nieśmiało przebijającym się przez chmury i dość silnym wiatrem (właśnie wiatru obawialiśmy się najbardziej, bo to przecież największy wróg rowerzysty).

Po wylądowaniu, odebraniu bagaży oraz kartonowych pudeł, udaliśmy się w zaciszne miejsce, aby skręcić rowery (nie wiedzieliśmy wówczas, że przed wejściem na lotnisko jest specjalne pomieszczenie BIKE PIT, z narzędziami do skręcania i rozkręcania rowerów). Duże oczy robili pasażerowie opuszczający hol lotniska, widząc nas z rowerami obładowanymi z każdej możliwej strony. Jeszcze kilka poprawek i ruszyliśmy w kierunku Reykiaviku. Do pokonania mieliśmy jakieś 50 kilometrów (tak bynajmniej pokazywała nawigacja rowerowa). Pierwsze wrażenie? Zimno, wietrznie i jakoś tak pusto. Do tego duży ruch samochodowy (w końcu to droga dojazdowa z lotniska do stolicy). Po przejechaniu pierwszych 10 kilometrów już wiedzieliśmy, że łatwo nie będzie. Ale co, my nie damy rady? Pomimo szerokiego i utwardzonego pobocza nie czuliśmy się komfortowo. Boczny wiatr spychał nas w kierunku osi jezdni a momentami zrzucał z rowerów. Czas leciał nieubłaganie szybko. Robiło się już późno (na zegarkach prawie 22) a nam udało się pokonać niespełna połowę drogi. Powoli i spokojnie brnęliśmy pod ten wiatr. Przez białe noce można szybko zatracić rachubę czasu. Chociaż słońce zaczęło zachodzić około północy to wciąż było jasno. Finalnie na kemping w Reykjaviku dotarliśmy po 24. Po zameldowaniu się w recepcji, On zajął się budową domu, ja jego urządzaniem (kuchenka, jadalnia, suszarka na pranie). Szybki prysznic w wodzie o zapachu siarki, mała kolacja (pomimo tego, że ostatni posiłek jedliśmy jeszcze we Wrocławiu to zmęczenie skurczyło nasze żołądki) i powrót do naszego przybytku. To był długi i naprawdę wyczerpujący dzień. Kieliszek przepysznej, polskiej wiśnióweczki na rozgrzanie i zasnęliśmy jak małe dzieci.

Dzień 2: Adaptacja

Obudziło nas słońce, które niemiłosiernie mocno grzało tego dnia. Nie mogliśmy uwierzyć, że jeszcze kilka godzin wcześniej marzyliśmy o ciepłym śpiworze. W namiocie zrobiło się naprawdę gorąco i duszno i to był znak, że pora wstawać. W ciągu dnia okolica wyglądała zupełnie inaczej. Dookoła nas mnóstwo nowo rozbitych namiotów i gdzieniegdzie unoszący się zapach grillowanych kiełbasek.

Śniadanie na świeżym powietrzu i gorąca czekolada. Cudownie! Postanowiliśmy wykorzystać ten dzień na maksa i ruszyć w dalszą trasę dopiero późnym wieczorem. Podobno wiatr jest wtedy lżejszy no i do tego białe noce – musieliśmy ich doświadczyć na własnej skórze.

Pogoda była tak piękna, że mogliśmy sobie pozwolić na krótkie spodenki i t-shirt. Ruszyliśmy zwiedzać Reykjavik. Wrażenia? Osobiście miasto nie przypadło nam do gustu. Dużo ładniejsze okazało się Akureyri – drugi co do wielkości po Reykjaviku obszar miejski Islandii (o tym w kolejnym wpisie).

Długi spacer wąskimi uliczkami i dobry obiad na mieście (jak się okazało w lokalu prowadzonym przez Polkę). W drodze powrotnej do naszego „mieszkania”, małe zakupy w markecie. Zależało nam przede wszystkim na kupnie karty kempingowej, umożliwiającej korzystanie z 42 pól namiotowych, zlokalizowanych w różnych częściach wyspy. Campingcard kosztuje około 149 euro (czyli jakieś 632 zł) i jest ważna dla dwóch osób oraz czwórki dzieci do lat 16. Karta może być wykorzystana przez okres maksymalnie 28 nocy. Na każdym kempingu trzeba tylko dopłacić należy podatek w wysokości kilku euro (takie nasze „klimatyczne”).

Reykjavik Campsite, który był od kilkunastu godzin naszym schronieniem okazał się bardzo fajnym miejscem. Świetnie zagospodarowane zaplecze. Duża, dobrze wyposażona kuchnia, jadalnia, łazienki i specjalnie przygotowane miejsce na niewykorzystane produkty. Półki “free stuff” to fajna opcja dla każdego kto kończy swoją podróż i chciałby zostawić rzeczy, których już nie potrzebuje lub nie może zabrać na pokład samolotu. Na recepcji udało się nam bez problemu zakupić dużą butlę z gazem do naszej turystycznej kuchenki. Byliśmy już prawie gotowi do wyjazdu. Jeszcze tylko film na Netflixie, po małym drinku i krótka drzemka.

Plan był prosty – okrążenie wyspy. Chcieliśmy zobaczyć Islandię w całej jej okazałości. Obwodnica Islandii liczy 1332 km długości a jej pokonanie pozwoliłoby na podziwianie zróżnicowanych i malowniczych krajobrazów.


Dzień 3: Rejkiawik -> þorisstaðir

Prognozy pogody sprawdziły się. O godzinie 23 było bezwietrznie. Zwinęliśmy swój domek i ruszyliśmy w kierunku kempingu þorisstaðir. Bez problemu udało nam się wyjechać z Reykjaviku, ponieważ trasy rowerowe były dobrze oznaczone. Byliśmy podekscytowani i w bojowych nastrojach pokonywaliśmy kolejne odległości. Po przejechaniu 20 kilometrów krótka przerwa. On odpalił kuchenkę i zagotował wodę a ja przygotowałam pyszne kanapki z Nutellą. O 1 w nocy siedzieliśmy pośrodku islandzkiej pustki, popijając gorącą czekoladę. Uczucie niesamowite. Białe noce to bardzo ciekawe zjawisko astronomiczne. Pomimo tego, że słońce zachodzi na jakiś czas, i tak jest jasno jest przez całą dobę.

Wszędzie mnóstwo wodospadów – wysokich i cienkich, małych i większych. Co jeden to piękniejszy. Co chwilę zatrzymywaliśmy się i robiliśmy zdjęcia. Stwierdziliśmy, że nawet najmniejszy wodospad byłby u nas nie lada atrakcją, do której przyjeżdżałyby autokary pełne turystów. Na Islandii to normalne.

Spokojnym, turystycznym tempem, przez ten bezkres dróg, zmierzaliśmy do celu. Wiedzieliśmy, że czeka nas prawdziwa przygoda, którą będziemy wspominać do końca życia. Na 30 kilometrze przystanek na śniadanie w miłych okolicznościach przyrody, nad rzeką LAXÁ Í KJÓS. Wąski kanion rozpościera się w łagodną, ​​spokojną dolinę, po czym spływa kaskadowo w dół do ostatecznych wodospadów.

Ruch samochodowy poza aglomeracją Reykjaviku był naprawdę niewielki. Na odcinku 50 kilometrów minęły nas dosłownie 2 samochody. Musieliśmy zmierzyć się ze specyficznym rodzajem samotności. Dookoła nas cisza i spokój. Jedynymi towarzyszami były wszechobecne owce, które próbowały nawiązać z nami kontakt werbalny 😉 Na horyzoncie pierwsze górki i wzniesienia. Odczuwaliśmy już zmęczenie po całonocnym kręceniu kilometrów. W głowach wciąż powtarzające się myśli: „Jeszcze pięć kilometrów, jeszcze pięć kilometrów”.


Zapowiadał się piękny dzień. Słonko pojawiło się na horyzoncie. O godzinie 9 rano dotarliśmy do przestronnego kempingu w Hvalfjörður, nieopodal jeziora. To miejsce z dobrze wyposażonym zapleczem (kuchnia i duży, wspólny pokój) i sympatycznymi właścicielami. Pierwszy raz mogliśmy wypróbować wcześniej zakupioną kartę kempingową. Standardowo On rozbił namiot a ja załatwiałam wszelkie formalności. Głodni nie byliśmy więc szybki prysznic, kubek wiśniówki i spać. Finalnie tego dnia w nogach było prawie 82 kilometry!

Ona

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *