3,2,1 – Start

Marzyliśmy kręcić kilometry po Czarnym Lądzie ale z uwagi na koronawirusa postawiliśmy na wakacje w kraju. Oczywiście na początku czuliśmy pewien niesmak i rozczarowanie. Bo jak się człowiek nastawi, że będzie mknął na jednośladzie przez aleje baobabów, czy robił zakupy na lokalnych malgaskich targach a później z dnia na dzień musi wszystko przełożyć w bliżej nie określoną przyszłość, to chce się płakać. W ostatnich tygodniach przekonaliśmy się jednak, że w Polsce jest tyle cudownych miejsc do zobaczenia, że ta zagranica nie jest nam tak naprawdę do szczęścia potrzebna Postanowiliśmy, że naszym domem przez 17 lipcowych dni będzie Wschodni Szlak Rowerowy Green Velo. Dla Niego miała być to pewnego rodzaju podróż sentymentalna (4 lata temu część tego szlaku przemierzał w pojedynkę), dla mnie wyprawa w nieznane. 

Przed wyjazdem dużo czytaliśmy o Green Velo. Praktycznie zewsząd docierały do nas informacje, o tym, że warto i, że to najdłuższy, zielony szlak rowerowy dla lubiących wyzwania cyklistów. Bliski kontakt z naturą (zwłaszcza w dobie pandemii) przez calutkie 2 tygodnie to strzał w dziesiątkę! Tak jak jesteśmy otwarci na nowe znajomości, to tym razem zależało nam na jak najmniejszym kontakcie z drugim człowiekiem 😉. Co do trasy – chcieliśmy rozpocząć od spotkania z gdańskim Neptunem, a skończyć na rzeszowskim rynku. Łącznie do pokonania ponad 1400 kilometrów. Aaaa! Nie mogłam się doczekać i z dziecięcą niecierpliwością skreślałam dni w kalendarzu.

Podróż z sakwami wymaga dobrej organizacji i świetnego planu działania (z wyjazdu na wyjazd jest coraz lepiej 😉). On zna mnie jak własną kieszeń i wie, że jestem zdolna przemycić w sakwie przeróżne „niezbędne” rzeczy, dlatego tym razem uważnie patrzył mi na ręce. Ale żeby liczyć żonie koszulki? Skandal! 😉 Do wykorzystania mieliśmy 4 sakwy po 30 litrów z czego w jednej było tylko jedzenie liofilizowane, kuchenka, naczynia i apteczka – chcieliśmy trochę wrócić wspomnieniami do zeszłorocznych wakacji na Islandii, w trakcie których On odkrył swój kulinarny talent 😉.

Tym razem z rowerami było łatwiej. Nie musieliśmy ich składać i pakować w kartony. Zaoszczędziło nam to sporo nerwów i czasu. Rowery posłużyły nam jako środek transportu, który dowiózł nas pod same drzwi wrocławskiego dworca PKP.

Dzień 1: Piątka z Neptunem i pierwsze 70 km za nami (Wrocław – Gdańsk – Elbląg)

Piątek, piąteczek, piątunio! Noc była stanowczo za krótka. Spaliśmy maks z 3 godziny. Ale tak to jest jak wszystko zostawia się na ostatnią chwilę. Rano oczy na zapałki i mało urlopowy nastrój.  Ostatnich kilka upchnięcie kolanem i wkońcu udało się domknąć rowerowe sakwy. Na wpół przytomni ruszyliśmy obładowanymi rowerami w kierunku dworca PKP. I nie była to spokojna poranna przejażdżka a raczej wyścig z czasem (jak zawsze spóźnieni). Dobrze, że mieliśmy kupione już bilety, więc przynajmniej jeden problem z głowy. Mogliśmy odrazu udać się na właściwy peron i cierpliwie czekać na pociąg do Gdańska (na takie długie dystanse warto wcześniej wyposażyć się w bilety bo liczba miejsc na jednoślady jest ograniczona).

Każde z nas wiedziało co ma robić. On wnosił rowery, ja bagaże. W pociągu razem z nami jeszcze inni rowerzyści i podróżni. W odróżnieniu od współpasażerów mieliśmy na twarzy maseczkę – a przecież zgodnie z przepisami powinni je nosić wszyscy. Nie powiem, byłam tym faktem trochę poirytowana. Załoga pociągu w trakcie kontroli biletów informowała tylko o konieczności zasłaniania ust… i to wszystko. No dobra, nie chcę się denerwować.

6 godzin jazdy pociągiem to całkiem długo. On oglądał jakieś filmy na Netflixie, a ja praktycznie przespałam całą drogę (podobno ma jakieś kompromitujące zdjęcia i filmiki 😉). Po przebudzeniu zerkałam co chwilę na mapy aby sprawdzić kiedy wysiadamy. Około południa dotarliśmy do Gdańska. Pomimo mało wakacyjnej pogody (pochmurno i przelotne opady deszczu) chcieliśmy już wsiąść na rowery i ruszyć przed siebie.

Kierunek Elbląg. To tam zaczyna się szlak rowerowy Green Velo. Na początku oczywiście musieliśmy przybić piątkę z gdańskim Neptunem. Tak na dobry początek rowerowej wyprawy. Zresztą odwiedzając gdańską starówkę nie sposób go ominąć . Jest przecież najbardziej charakterystyczną wizytówką Gdańska.

Przed nami dystans 70 kilometrów. Niby nie dużo, ale po nieprzespanej nocy, kilkugodzinnej jazdy pociągiem i z wiatrem prosto w twarz, cel wydawał się nieosiągalny. Aby przedostać się na prawy brzeg Wisły można skorzystać z promu Świbno bądź też dołożyć kilka kilometrów i przejechać przez most. My wybraliśmy ten drugi wariant. Dalej w miejscowości Dworek, przedostaliśmy się na drugą stronę drogi S7 (wyznaczone 1,5 metrowe pasy dla rowerów), gdzie w deszczu i przy mało sprzyjającym wietrze, kręciliśmy w kierunku Nowego Dworu Gdańskiego. Tam odpoczynek. Niestety z racji późnej godziny nie mogliśmy sobie pozwolić na dłuższe posiedzenie. Łyk wody, kostka mlecznej czekolady i mogliśmy ruszyć w dalszą trasę. Ta wiodła prawie nieuczęszczanymi lokalnymi drogami, z całkiem szerokim poboczem. Za miejscowością Kępki, rowerowa nawigacja pokierowała nas na polną, pełną niespodzianek drogę. Piasek, co jakiś czas dziurawe płyty i nierówna kostka brukowa. Bez przednich amortyzatorów ręce bolały jak diabli. Chwila oddechu wskazana.

Wszystko byłoby ok (bo przecież do przejechania niespełna 10 kilometrów) gdyby nie to, że za naszymi plecami niebo miało mocno atramentowy kolor a z oddali słychać było nadchodzącą burze. W takich sytuacjach lepiej być bliżej cywilizacji. Na ostatnich 5 kilometrach deszcz nas nie oszczędzał. Mknęliśmy niczym błyskawice (nie wiedziałam, że można tak szybko kręcić 😂). Do Elbląga wjechaliśmy na pełnej petardzie! Mokrzy, brudni i mega głodni.

Szybki prysznic, czyste ciuchy i mogliśmy wyjść na kolację. Z racji tego, że ulewa nie odpuszczała, a my nie chcieliśmy przemoczyć kolejnych butów, ubraliśmy basenowe klapki. Wyróżnialiśmy się naszym outfitem. Jako jedyni po elbląskim rynku chodziliśmy w japonkach i krótkich spodenkach. Nie byłoby w tym oczywiście nic dziwnego (przecież wakacje) gdyby nie to, że temperatura nie przekraczała 15 stopni, i padało tak mocno, że co niektóre parasole nie wytrzymywały siły deszczu. W takim stroju bardzo plażowym, udało nam się wejść do jednej z włoskich restauracji. Dziękujemy obsłudze, że nas wpuściła 😂 Jedzenie wyborne! Tylko później okazało się, że w lokalu odbywała się jakaś impreza zamknięta i żeby wyjść z restauracji, musieliśmy minąć grający włoskie przeboje zespół i przejść prawie przez środek sali. Mina biesiadników bezcenna😉

To był długi dzień. Zasnęliśmy jak małe dzieci z nadzieją na lepsze jutro!

Ona

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *