We Wrocławiu biegamy często a Nocny Półmaraton jakoś szczególnie sobie upodobaliśmy. To już nasz trzeci start. Ja niestety trochę kontuzjowana. Po kilku wizytach u fizjoterapeuty i z obklejonym taśmami kolanem postanowiłam podjąć i tym razem wyzwanie. Pomimo tego, że ostatni bieg na dystansie półmaratonu zaliczyliśmy w październiku ubiegłego roku to obiecaliśmy sobie, że będziemy się wspierać. Punktem kontrolnym w przygotowaniach był nasz start w Smoleckiej Zadyszce na dystansie 10 kilometrów. Czas mieliśmy całkiem fajny bo złamaliśmy barierę 1 godziny i chyba dlatego dobry nastrój nas nie opuszczał.
Dzień startu był trudny. I to już nie tylko o kondycję chodzi. Wciąż zadawaliśmy sobie pytanie co, ile i kiedy zjeść? Czy może jakaś drzemka? Czy makaron to dobry pomysł – w końcu węglowodany więc chyba tak? A może postawić na kilka bananów – ale czy wtedy dobiegniemy do mety? Myśli wciąż zaprzątały nam głowę. A do tego pogoda…i uwaga, znowu gorąco. Ponad 30 stopniowy żar lejący się z nieba przez cały dzień. Prognozy na wieczór też nie były optymistyczne – zapowiadano burze, silne opady deszczu i wiatr. On przeglądał media społecznościowe i wiadomości, z nadzieją, że znajdzie komunikat o odwołanym biegu – nic z tych rzeczy
2 godziny przed biegiem byliśmy już pod Stadionem Olimpijskim, gdzie swój start miał Nocny Półmaraton. Tradycyjnie zdjęcia, szybka rozgrzewka i z tymi samymi znajomymi od biegania co zawsze ustawiliśmy się w strefie startowej. Punktualnie o 22 ruszyliśmy. Pierwszy kilometr to porażka – ciasno i tempo nie takie jak zakładaliśmy. Do tego Matka Natura przypomniała sobie, że jeszcze nie dokończyła swojego dzieła i tak kolejne 5 kilometrów przemierzyliśmy w strugach deszczu. On zadowolony, bo uwielbia biegać w takich warunkach, ja niekoniecznie. Do tego jakaś mucha wybrała sobie za cel moje oko. Uwierzcie, że pozbycie się jej w biegu nie było łatwe. Do 10 kilometra tempo 5:50, stabilny oddech. Na Moście Pokoju jest źle. Cukier spadł mi chyba na amen, nie mam siły. Mam wrażenie, że zaraz odetnie mi prąd. Na dodatek moje kolano dało wyraźny sygnał, że nie chce już biec. Głos rozsądku mówi mi: „Jedz ten cholerny żel” ?. Tak też robię. Działa szybko, nogi znów niosą a On „ciągnie” mnie już do samej mety. Wiemy, że to już końcówka więc wrzucamy piąty bieg. Długa prosta przed nami. Kibice dodają wiatru w żagle i nawet kolka nie była w stanie popsuć humoru. Wbiegamy na Stadion. Deszcz niestety zrobił swoje – przywitało nas jedno wielkie błoto. Ale dopłynęliśmy! 21 km w deszczu, wśród wiernych kibiców, przy błyskach reflektorów i świetle rozpalonego znicza na Stadionie Olimpijskim. Na naszych szyjach zawisły po raz kolejny medale z parą roztańczonych skrzatów. Ach co to była za noc!
Skomentuj