DZIEŃ 5 – ALE SAJGON!
Po czterech dniach spędzonych w raju, nadszedł czas, by wyruszyć do tętniącego życiem Ho Chi Minh. Z cichych plaż i błogiej atmosfery przenosimy się w sam środek miejskiego zgiełku. Na szczęście tylko na chwilę (miasto traktowaliśmy jako bazę wypadową na wyprawę do Delty Mekongu). Poranek nie należał do najłatwiejszych – na zegarkach zaledwie 3:30 rano. Budziki dzwoniły jak szalone a Polka nawet nie drgnęła. Po kilku nieudanych próbach wyciągnięcia Jej z łóżka usłyszałam: „mamo daj mi spokój, przecież jest noc”. Trudno było się z Nią nie zgodzić 😉 W końcu ubrała się na przysłowiowego śpiocha, i gdy tylko na chwilę spuściliśmy Ją z oka, ponownie wylądowała w łóżku.
Lot trwał tylko godzinkę, a mieliśmy wrażenie, ze wylądowaliśmy w zupełnie innym świecie. Ho Chi Minh przywitało nas charakterystycznym gwarem – dźwiękami tysięcy skuterów przeciskających się w chaotycznej harmonii przez ulice, rozmowami mieszkańców w małych kawiarniach, gdzie zapach mocnej wietnamskiej kawy miesza się z aromatem świeżych ziół. Kakofonia klaksonów i krzyków, zatrzęsienie ludzi…To miasto żyje całym sobą, a my mieliśmy okazję wpaść w jego szalony wir. Na początek — ruch uliczny. Tutaj nie chodzi się po chodnikach, bo chodniki to parkingi dla skuterów. Przechodzenie przez ulicę? Temat na osobny poradnik survivalowy 😉 Polka, na początku krzyczała na nas, że nie przechodzimy po pasach, ale nie wiedziała, że nawet na przejściach dla pieszych, życie zależy od umiejętności balansowania między pędzącymi skuterami. Czerwone światło? Czekasz. Zielone? Czekasz. W końcu uznajesz, że czas przejąć kontrolę nad swoim losem i przechodzisz, lawirując między pojazdami w stylu mistrza slalomu gigantów. Ale co ciekawe — szybko się do tego przyzwyczajasz. Ba, po kilku godzinach czujesz się w tym chaosie jak ryba w wodzie.
Pomimo tego, że Ho Chi Minh był tylko krótkim, tak naprawdę jednodniowym przystankiem, zdążyliśmy poczuć jego wielkomiejską atmosferę. Podziwialiśmy zapierające dech w piersiach widoki na miasto z Saigon Skydeck na 49. piętrze 262-metrowego wieżowca Bitexco Financial Tower. Nie mogliśmy ominąć oczywiście lokalnej kuchni. Delektowaliśmy się pysznymi pho, chrupiącymi bok choy, a także świeżymi spring rolls, które smakowały tutaj nieporównywalnie lepiej niż gdziekolwiek indziej. Wieczorem wybraliśmy się na słynny targ Ben Thanh, będący jednym z symboli miasta. To tętniące życiem miejsce jest rajem dla miłośników lokalnych przysmaków, przypraw, a także rękodzieła i pamiątek. Aromaty unoszące się w powietrzu, od świeżych owoców tropikalnych po zapach kolendry i trawy cytrynowej, wprawiły nas w prawdziwie wietnamski nastrój. Po intensywnym dniu wróciliśmy do hotelu, by złapać chwilę oddechu i dobrze się wyspać. Następnego dnia planowaliśmy wycieczkę do Delty Mekongu, gdzie mieliśmy odkrywać kolejne niezwykłe zakątki tego fascynującego kraju.
PS. Nie wspominałam jeszcze ale chyba jesteśmy gwiazdami lokalnej gazetki (chyba, bo gazety nie widzieliśmy 😉). Siedzimy sobie na skwerku, popijając kawę, kiedy nagle podchodzi grupka wietnamskich studentów. Trochę niepewni, trochę speszeni, ale w końcu wyjaśniają, że w ramach jakiegoś projektu muszą zrobić zdjęcie z turystami. Padło na nas! Może to nasza europejska uroda, może po prostu nie mieli wyboru. Nie ważne. Po kilku ujęciach i mnóstwie uśmiechów, czuliśmy się jak gwizdy rocka 🙂
DZIEŃ 6 – PO DELCIE MEKONGU
Cała nasza trójka obudziła się w doskonałych nastrojach. Polka wyspana, a wiadomo, dziecko szczęśliwe to i rodzice tryskają energią. Zapowiadał się świetny dzień. Przed 9:00 podjechał bus, którym mieliśmy ruszyć ku przygodzie w Delcie Mekongu. Naszym przewodnikiem był Alex – człowiek orkiestra, którego energia wydawała się nie mieć końca. Śpiewał, tańczył, grał na gitarze, sypał żartami jak z rękawa, a do tego perfekcyjnie mówił po angielsku. Czułam, że to będzie dzień pełen wrażeń.
Pierwszym punktem programu był rejs łodzią po rzece Mekong. Jak wygląda rzeka? Cóż, jeśli ktoś wyobraża sobie szmaragdową taflę wody, to… nie tutaj. Mekong to woda w odcieniach kawy z mlekiem, pełna pływających gałęzi i łódek, które wyglądały, jakby miały zaraz zatonąć. Ale to wszystko miało swój urok – Mekong żyje i oddycha, a my byliśmy jego gośćmi. Potem przejażdżka sampanem – tradycyjną wąską łódką, którą wiosłuje się ręcznie. Kanały, przez które płynęliśmy, otaczały palmy kokosowe, a ich liście niemal dotykały nas z każdej strony. Po wodnych atrakcjach przyszedł czas na chwilę relaksu. Skosztowaliśmy lokalnych owoców – moim absolutnym faworytem okazał się jackfruit, który smakuje jak słodki, egzotyczny miks bananów i ananasa. Odwiedziliśmy też farmę pszczół, gdzie zaserwowano nam herbatkę z dodatkiem miodu i skórki z cytryny, słynącej ze swoich właściwości zdrowotnych. Polka, wykazała się niebywałą odwagą, trzymając ramkę wyciągniętą prosto z ula, na której roiło się od pszczół! Wszyscy robili Jej zdjęcia, a my podziwialiśmy Jej spokój i opanowanie. Kolejną lokalną specjalnością były suszone banany i kokosy – prosta, ale pyszna przekąska. Słuchaliśmy też tradycyjnej muzyki w wykonaniu mieszkańców wioski. Nawet On, przy akompaniamencie gitary Alexa, zaskoczył wszystkich swoim talentem wokalnym, śpiewając „Feliz Navidad” 😉 Była też wizyta w fabryce cukierków kokosowych. Na własne oczy zobaczyliśmy, jak krok po kroku powstają te słodkie cudeńka. Oczywiście nie mogliśmy wyjść stamtąd z pustymi rękoma – kupiliśmy całą torbę! Ale prawdziwą „atrakcją kulinarną” była degustacja lokalnych alkoholi – wódki z kokosa oraz tej z węża. To był ten moment kiedy wszyscy wznosili toast wietnamskim „Mot, hai, ba, vo!”. Potem lunch a na koniec majestatyczna pagoda Vinh Trang, która jest obowiązkowym punktem dla każdego, kto odwiedza Deltę Mekongu. Największa i najstarsza pagoda w południowym Wietnamie zachwyca swoją architekturą i spokojem, który w niej panuje. Polka zaraz po obiedzie zasnęła, więc zostałyśmy w busie, a On poszedł zwiedzać.
Późnym popołudniem wróciliśmy do Ho Chi Minh. Nasza Śpiąca Królewna, zgłodniała, więc nie mieliśmy wyjścia – trzeba było znaleźć coś do jedzenia. Trafiliśmy do fantastycznej restauracji. Wprawdzie serwowano tajskie jedzenie ale za to jakie pyszne! Bếp Thái Koh Yam – 111 Hồ Tùng Mậu to miejsce, które warto zaznaczyć na kulinarnej mapie miasta. W środku nie było wolnych stolików (to już o czymś świadczy), ale przemiła Pani kelnerka, powiedziała, że jeśli bardzo nam zależy to jest wolne miejsce ale na balkonie. Zgodziliśmy się i to był strzał w dziesiątkę. Mały balkonik z widokiem na tętniącą życiem ulicę, stolik dla trzech osób, a do tego pyszne jedzenie. Krewetki, ryż w ananasie, pikantna zupa Tom Yum, sałatka z zielonej papai, zimna herbata… Każde danie było po prostu obłędne. Czuliśmy się kulinarnie rozpieszczeni. To było idealne zwieńczenie dnia. Następnego ranka opuszczaliśmy już Ho Chi Minh, by ruszyć w dalszą podróż – do Da Nang.
Skomentuj