DZIEŃ 9 – POCIĄGIEM DO HUE
Wakacje z dzieckiem zawsze wiążą się z emocjami, ale podróż koleją przez Wietnam? To już prawdziwy rollercoaster wrażeń! Pola od tygodni marzyła o przejażdżce pociągiem, no a czego się nie robi dla dziecka, prawda? Do odjazdu mieliśmy jeszcze dwie godziny, więc postanowiliśmy zjeść szybki obiad w pobliskiej knajpce. Klasyczna wietnamska uczta w otoczeniu skuterowego chaosu, ulicznego gwaru i zapachów, które na długo pozostają w pamięci.
Dworzec w Da Nang okazał się na szczęście klimatyzowany i oferujący ciekawe usługi premium – lokalnych tragarzy, którzy za drobną opłatą dostarczali walizki prosto do pociągu. My jednak postanowiliśmy sami uporać się z naszym dobytkiem. W międzyczasie Pola, na chwilę przed drzemką, postanowiła dokładnie sprawdzić dworcową podłogę, używając do tego zarówno rąk, nóg, jak i reszty ciała. Każda nasza prośba o odrobinę spokoju była dla niej sygnałem do kolejnej ucieczki, tempem godnym zawodowego sprintera.
W końcu nasz pociąg wtoczył się na peron. Był w trasie od dłuższego czasu, zmierzając aż do Hanoi, co tłumaczyło panujący w nim chaos. Przemierzaliśmy wąskie korytarze, mijając stosy toreb i ludzi drzemiących w przedziwnych pozycjach, aż wreszcie dotarliśmy do naszego przedziału. W środku było całkiem przyzwoicie, choć widok gołych stóp naszych współpasażerów, rozłożonych na fotelach i oparciach budził lekką potrzebę dezynfekcji i może kursu zen 😉 Chwilę później do przedziału wjechała pani z wózkiem, oferując kawę, zimne napoje i suszone owoce. Po pół godziny jazdy Pola w końcu zasnęła. Nasze powieki też robiły się coraz cięższe, ale upał i niedziałająca klimatyzacja skutecznie utrudniały odpoczynek. Na dodatek nasz sąsiad z tyłu uznał, że jego telefon powinien stać się częścią wspólnej rozrywki, puszczając filmy tak głośno, że głuchy by usłyszał 😉 Pociąg poruszał się tempem emerytowanego żółwia, więc pokonanie niespełna 100 km zajęło nam prawie 3 godziny. Gdy na horyzoncie pojawił się dworzec w Hue, z ulgą opuściliśmy przedział i wskoczyliśmy do taksówki, która zabrała nas prosto do hotelu (warto mieć zainstalowaną aplikację Grab – prawdziwe wybawienie w Wietnamie! Bez niej ugrzęźlibyśmy w długich negocjacjach z lokalnymi taksówkarzami).
Hotel? Cudowny! W pokoju jakby luksusowo, a za oknem padał deszcz, dodając całej atmosferze uroku. Na kolację wybraliśmy Spice Viet – miejscówkę serwującą pyszną, autentyczną, wietnamską kuchnię. Pola postanowiła dać nam lekcję jedzenia krewetek – według niej ogonków nie powinno się odcinać nożem, lecz odgryzać 😉 Tak bardzo wczuła się w rolę mentorki, że sama zjadła talerz tych pyszności. Po kolacji krótki spacer. Polka zasnęła błyskawicznie, a my w końcu mieliśmy chwilę dla siebie – kieliszek wina, widok na nocne miasto i to cudowne uczucie, że mimo tego całodniowego wariactwa – było warto.
DZIEŃ 10 – SKĄPANI W DESZCZU
Plan na ten dzień był ambitny – mieliśmy zwiedzać miasto i okoliczne pola ryżowe na rowerach, odwiedzić królewskie grobowce, popłynąć w rejs po rzece Perfumowej oraz przespacerować się po Cesarskiej Cytadeli i Zakazanym Mieście. Nie przewidzieliśmy jednak jednego – deszczu, który skutecznie zweryfikował nasze zamiary😉 Gdy za oknem (jak to ma w zwyczaju mówić Polka) jest szaro, buro i ponuro – najchętniej człowiek nie wychodziłby z łóżka. Ale przecież nie po to pokonywaliśmy tysiące kilometrów, by teraz siedzieć w hotelu i oglądać filmy na Netflixie! Z cukru nie jesteśmy, więc uzbrojeni w przeciwdeszczowe peleryny wyruszyliśmy na podbój Cesarskiej Cytadeli, która w 1993 roku została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Na początku deszcz padał leniwie, jakby dopiero się rozkręcał. Byliśmy pełni optymizmu – przecież to tylko mżawka! W krótkich spodenkach i koszulkach dzielnie spacerowaliśmy po cesarskich dziedzińcach, chłonąc atmosferę dawnego Wietnamu. Cesarska Cytadela robi ogromne wrażenie – monumentalne mury, zdobione bramy i pozostałości dawnej świetności przypominają o potędze dynastii Nguyễn. To właśnie tutaj, w samym sercu Huế, przez ponad 140 lat władali cesarze, tworząc jedno z najważniejszych centrów politycznych i kulturalnych Wietnamu. Zainspirowana chińską architekturą Zakazanego Miasta w Pekinie, Cytadela została wzniesiona na początku XIX wieku z rozkazu cesarza Gia Longa. Otoczona szeroką fosą i masywnymi murami o wysokości ponad sześciu metrów, pełniła zarówno funkcję pałacową, jak i obronną. Wejście do kompleksu prowadzi przez potężną Bramę Południową (Ngo Môn), gdzie w przeszłości cesarze wydawali dekrety i oglądali parady wojskowe. Wewnątrz Cytadeli znajdowała się Purpurowa Cytadela – najbardziej strzeżona część, dostępna jedynie dla cesarskiej rodziny i najwyższych dostojników. To tam wzniesiono Pałac Najwyższej Harmonii, w którym odbywały się najważniejsze uroczystości państwowe, koronacje i audiencje. Szczególnie wartą uwagi budowlą w kompleksie jest Thế Miếu, znana również jako Świątynią Pokoleń. To miejsce kultu przodków, w którym oddawano hołd dziewięciu cesarzom dynastii Nguyễn. Wnętrze świątyni zachwyca bogatymi zdobieniami i tradycyjnymi ołtarzami, przy których do dziś zapalane są kadzidła jako wyraz szacunku dla dawnych władców. Choć wiele budowli zostało poważnie zniszczonych podczas wojny wietnamskiej, wciąż można podziwiać kunszt zdobień, delikatne rzeźbienia na drewnianych kolumnach oraz fragmenty dawnych rezydencji cesarskich. Prace renowacyjne przywróciły świetność tej historycznej perle, a duży wkład w odbudowę miała ekipa konserwatorów pod kierownictwem Kazimierza Kwiatkowskiego. Kazik”, jak nazywali go Wietnamczycy, w Polsce mało znany, ale w Wietnamie uchodzi za niezwykle zasłużoną postać. Przez 16 lat swojej działalności nadzorował prace konserwatorskie i renowacyjne w Huế, Mỹ Sơn i Hội An. To właśnie dzięki jego zaangażowaniu te historyczne miejsca dziś przyciągają turystów z całego świata. Wietnamczycy darzyli go ogromnym szacunkiem, traktując niemal jak swojego rodaka. W Hội An znajduje się nawet pomnik Kazimierza Kwiatkowskiego, co jest rzadkim wyróżnieniem dla cudzoziemca w Wietnamie.
Po półtorej godziny, deszcz uznał, że wystarczy tego subtelnego kapania i przeszedł na wyższy poziom gry. Byliśmy przemoczeni do suchej nitki – mokre mieliśmy wszystko – od włosów, przez koszulki, aż po bieliznę. Oczywiście z całej naszej trójki najbardziej zachwycona była Polka, z radością skacząc po kałużach i łapiąc krople deszczu na język. Krótko mówiąc, jeśli ktoś się tego dnia dobrze bawił – to właśnie Ona! 🙂 W końcu po 3 godzinach zwiedzania wróciliśmy do hotelu a tam czekał na nas zasłużony obiad, po którym On i Pola oddali się regeneracyjnej drzemce. Ja natomiast, w świeżych ubraniach, z uczuciem błogiej suchości i lekkim niedosytem, ruszyłam na samotne zwiedzanie miasta. Bez mapy, bez konkretnego celu, po prostu błądziłam uliczkami Hue, chłonąc jego atmosferą. I muszę przyznać, że mogłabym tak spacerować godzinami i nigdy by mi się to nie znudziło. Miasto ma swój urok i pewien magnetyzm, który sprawia, że czujesz się tam jak w domu. Na koniec kubek solonej kawy (ca phe muoi) – to hueński przysmak, który trzeba spróbować.
Skomentuj