Dzień 10: Akureyri – Laugar
Obudziły nas odgłosy ptaków, przechadzających się nieśmiało koło naszego namiotu. Pomimo tego, że Islandia jest surową, wulkaniczną wyspą to stała się domem dla wielu zwierząt. Obecnie najbardziej urozmaiconą grupę stanowią właśnie ptaki (ok. 100 gatunków).
Zapowiadał się piękny, bezwietrzny i z dużą ilością słońca dzień. Momentami grzało naprawdę mocno więc szybko zwinęliśmy swój dom i już na świeżym powietrzu, wpatrując się w ośnieżone gdzieniegdzie szczyty granitowych gór, konsumowaliśmy śniadanie. Przy kubku czarnej kawy, ustalaliśmy trasę. Tego dnia w planie mieliśmy zobaczyć jeden z największych i najpiękniejszych wodospadów na Islandii – Goðafoss. Zdjęcia zamieszczone w sieci były oszałamiająco piękne! Około południa ruszyliśmy w kierunku Laugar, miejscowości położonej w północnej Islandii, nad rzeką Reykjadalsá. Do pokonania prawie 72 kilometry oraz niejedna górka.
Główną drogą dojechaliśmy do centrum Akureyri. Miasto jest położone w otoczeniu gór (do 1500 metrów wysokości), nad fiordem Eyjafjörðurw, kilkadziesiąt kilometrów na południe od koła podbiegunowego. Widoki przepiękne. Niestety po przejechaniu 20 kilometrów czekała nas niemiła niespodzianka. Mapa uparcie wskazywała drogę, która dla rowerów była nieprzejezdna ze względu na tunel, skracający przebieg jedynki między Akureyri i Laugar o prawie 22 kilometry. Jedynym rozwiązaniem było pokonanie górskiej drogi. Był ogień! Długi podjazd, ciągnący się tylko (albo i aż) przez 5 kilometrów przejechaliśmy w czasie 1 godziny i 45 minut. Możecie sobie tylko wyobrazić jak stroma był to „górka”. Zdecydowanie większą część trasy prowadziliśmy rowery, które obciążone sakwami i sprzętem biwakowym nieprzerwanie stawiały opór. To była walka o przetrwanie w trakcie której łzy same cisnęły się do oczu.
Nagrodą za pokonanie tego odcinka drogi był szybki i długi zjazd, podczas którego nogi w końcu mogły choć trochę odpocząć. Przy okazji uciekaliśmy przed muchami, które w tamtych rejonach atakowały człowieka z każdej możliwej strony. Były ich miliony i wlatywały nam do nosa, oczu i uszu.
Na 50 kilometrze postój. Zatrzymaliśmy się nad jeziorem Ljósavatn, położonym na wysokości 105 m.n.p.m., do którego biegnie bezpośrednio autostrada 1 (dlatego jest łatwo dostępnym miejscem). W takich okolicznościach przyrody, zupa pomidorowa i kanapka z żółtym serem smakuje najlepiej 😉 Do tego ciepła herbatka – żyć nie umierać.
8 kilometrów dalej, przepiękny Goðafoss (wodospad Bogów). Nie sposób go ominąć, ponieważ znajduje się blisko głównej drogi. Według nas to jeden z najbardziej spektakularnych wodospadów Islandii. Polodowcowe wody rzeki Skjlfandafljt spadają z hukiem z wysokości około 12 metrów. Skąd nazwa? Legendy głoszą, że około roku 1000 wódz Thorgeir Thorkelsson na posiedzeniu parlamentu Althing zdecydował o chrystianizacji Islandii. Symbolicznym aktem nawrócenia było wrzucenie pogańskich posągów do wód dzisiejszego Goðafoss.
Ostatnie 13 kilometrów dało nam nieźle w kość. Znów rozpoczęliśmy rowerową wspinaczkę. Droga wiła się serpentynami wokół kolejnych wzniesień. I tak w zasadzie do samego końca. Stacja benzynowa, która pojawiła się na horyzoncie, ratowała nas z opresji. Szybkie zakupy na wieczór i parę minut później dotarliśmy do bram kempingu. Miejsce warte polecenia. Bardzo funkcjonalny obiekt – ciepłe i duże prysznice, toalety, spora i dobrze wyposażona kuchnia oraz szybkie wifi. Tego wieczoru poznaliśmy parę Polaków, podróżujących po Islandii tak jak my na rowerach. Okazało się, że zmierzają w tym samym kierunku. Rozmawialiśmy o drogach i miejscach, które warto zobaczyć na Islandii. Opowiadaliśmy sobie na wzajem o swoich podróżach i zainteresowaniach. Po wspólnie spędzonym wieczorze i wypiciu bezalkoholowego piwa, każdy rozszedł się do swoich „domów”. To był ciężki dzień.
Dzień 11: Laugar – Reykjahlíð – Egilsstaðir
Tego dnia na rowerze mieliśmy do pokonania niecałe 40 kilometrów. Później planowaliśmy skorzystać z komunikacji autobusowej, aby przejechać odcinek 160 kilometrów z Reykjahlíð do Egilsstaðir. Tak doradzał nam przewodnik turystyczny, którego poznaliśmy kilka dni wcześniej (wspominaliśmy Go w ostatnim poście). Opowiadał nam, że w tamtych okolicach nie ma nic ciekawego do zobaczenia. Rozpościerają się tylko duże połacie skalistej nawierzchni a przy silnie wijącym wietrze prosto w twarz, jazda jest wręcz niemożliwa. W tamtym momencie był dla nas autorytetem. W końcu kilka razy przejechał Islandię wzdłuż i wszerz, więc chyba wiedział co mówi.
Wstaliśmy bardzo wcześnie rano. Szybkie śniadanie, łyk gorącej kawy i ruszyliśmy w kierunku Reykjahlíð. Stamtąd odjeżdżał nasz bus. Droga i tym razem nie była dla nas łaskawa. Nasze kolana cierpiały w trakcie kilkunastokilometrowych podjazdów. Po sforsowaniu górki, wrzuciliśmy piąty bieg. Musieliśmy się spieszyć, żeby autobus nie uciekł nam sprzed nosa. Po 25 kilometrach dojechaliśmy do pięknego jeziora Mývatn. To jedno z największych wód śródlądowych na wyspie, będące pod ścisłą ochroną od 45 lat. Pomimo tego, że znajduje się blisko koła podbiegunowego, nigdy nie zamarza. Okolice są naprawdę bajecznie piękne i do tego bardzo fotogeniczne. Niestety pobyt tam uprzykrzały stada muszek, które atakowały nas, gdy na chwilę zatrzymaliśmy się, aby zrobić pamiątkowe zdjęcie. Z islandzkiego “Mývatn” to właśnie “Jezioro Muszek”. Jeszcze przez chwilę podziwialiśmy wschód słońca. Nasłoneczniona tafla wody przybierała piękne, pastelowe barwy. 15 kilometrów później byliśmy już w Reykjahlíð – niewielkiej miejscowości położonej na wschód od jeziora.
Przystanek autobusowy znajdował się naprzeciwko stacji benzynowej N1 i marketu Korbúðin. Bilety kupiliśmy dzień wcześniej, korzystając z aplikacji mobilnej Strætó (w aplikacji można także planować podróż i oglądać lokalizację autobusów w czasie rzeczywistym za pomocą GPS). 2 bilety krajowe kosztowały nas 12200 koron islandzkich, czyli jakieś 386 złotych. Nie mały to wydatek, ale przeliczyliśmy, że tyle samo kosztowałyby nas noclegi na polach kempingowych (gdybyśmy zdecydowali się przejechać dystans 160 kilometrów na rowerze). Przewóz rowerów jest dozwolony o ile w autobusie jest miejsce, dlatego do samego końca byliśmy trochę zestresowani. Punktualnie o 9:15 przyjechał bus, który miał dodatkową przyczepkę na bagaże. Kierowca sprawdził bilety i pomógł w spakowaniu jednośladów.
Dwie godziny później byliśmy już w Egilsstaðir. Było wcześnie (zegarki wskazywały dopiero godzinę 11:15). Pierwsza myśl – kręcimy dalej kilometry. Niestety pogoda nie zachęcała. Na niebie płaska powłoka ciemnych chmur a do tego mocny wiatr. Ostatecznie stwierdziliśmy, że robimy sobie przerwę i ruszamy dalej następnego dnia. Przystanek autobusowy mieścił się zaraz przy największym polu kempingowym w mieście więc nie musieliśmy daleko szukać miejsca dla siebie. Potrzebowaliśmy chwili wytchnienia. Północ kraju dała nam nieźle popalić przez ostatnie dni.
Camp Egilsstaðir to jedno z lepszych miejsc na wyspie. Kemping świetnie zorganizowany, z dobrze wyposażonym zapleczem. Duży salon z wygodnymi kanapami, kuchnia, pralnia, czyste łazienki i toalety, mnóstwo ulotek, map i informatorów turystycznych a przede wszystkim miła obsługa. Na zewnątrz drewniana wiata, w której również ustawione były kuchenki i czajnik elektryczny. Dużym plusem była także bliska odległość do jednego z najpopularniejszych i najtańszych na wyspie marketów „Bonus” (coś jak u nas Biedronka). Pachnący i czyści wybraliśmy się na zakupy. Z torbami pełnych pyszności mogliśmy w kuchni działać cuda. On rozkładał namiot a ja gotowałam obiad 😉 Pyszny makaron z sosem pomidorowym, świeżo wyciskany sok z pomarańczy a na deser czekoladowe ciastko, mrożona kawa i kiść winogrona (wciąż Jemu powtarzam, że taka żona to skarb 😉). Tego popołudnia i wieczoru nadrobiliśmy zaległości kinowe. Zawinięci w śpiwory, z kubkiem gorącej czekolady przetrwaliśmy kolejną noc!
Skomentuj