Dzień 15: Tjaldsvæðið í Svínafelli – Kirkjubæjarklaustur
Dopiero rano dostrzegliśmy w jak pięknej scenerii przyszło nam spędzić noc. Pełne naturalnego wdzięku otoczenie pozwalało nam rozkoszować się malowniczym krajobrazem jeszcze przez dłuższą chwilę. Wypoczęci i w końcu wyspani, z kubkiem gorącej czekolady, ustalaliśmy plan działania na najbliższe godziny. Około południa wyruszyliśmy w kierunku kolejnego kempingu, znajdującego się w małej miejscowości Kirkjubæjarklaustur.
Ruch samochodowy tego dnia był niewielki, więc mogliśmy nacieszyć się błogą ciszą i pięknem przyrody. 20 kilometrów później, przystanek na drugie śniadanie. Oczywiście standardowo chleb z żółtym serem i nutellą oraz zupa pomidorowa na rozgrzanie. Było pysznie! Z kubkiem kawy mogliśmy kontemplować wspaniałe widoki na wyrastające w oddali, pokryte śniegiem góry oraz lodowiec Vatnajökull. Niestety nasz spokój zaburzył parkujący obok nas samochód z parą Azjatów, uzbrojonych w selfie-sticki. Małżeństwo z Tajwanu, robiło nam zdjęcia do swojego pamiętnika z podróży, zadając przy tym szereg pytań o nasz sprzęt rowerowy, pochodzenie, kondycję, zainteresowania i tak dalej i tak dalej. Byliśmy dla nich nie lada atrakcją turystyczną 😉 Ewidentnie szukali towarzystwa (w odróżnieniu od nas). Po krótkiej rozmowie, odjechali, machając nam na pożegnanie i krzycząc wciąż „You’re crazy”!
Po zregenerowaniu sił ruszyliśmy dalej. Wreszcie wiatr w plecy! Krajobraz zupełnie inny niż ten na północy kraju. Kamieniste pagórki, rozlane rzeki i wszędobylskie owce. Były przy każdej niemalże drodze. Zresztą nie ma się co dziwić – na wyspie jest ich trzy razy więcej niż samych Islandczyków.
Po pokonaniu 76 kilometrów dojechaliśmy do kempingu Kleifar. Znajdował się tam piękny wodospad Stjórnarfoss. Podobno latem woda jest wystarczająco ciepła, żeby się w nim kąpać. Sprawdzałam – nie była😉Mała chatka z miejscem do gotowania, czajnik elektryczny (ratował życie), duże ławki i stoły, dwie toalety, bieżąca woda (tylko zimna) i niestety brak pryszniców. Po całym dniu kręcenia kilometrów marzyliśmy o kąpieli. Niestety musieliśmy obejść się smakiem. Całe szczęście, że spakowałam sporą ilość chusteczek nawilżanych i płynów antybakteryjnych (to te rzeczy z cyklu „a może się kiedyś przyda”).
Dzień 16: Kirkjubæjarklaustur – Vik í Mýrdal
Całą noc padało. Krople wody spływały po materiale, kapiąc na nasze twarz i puchowe śpiwory. Chyba coś poszło nie tak przy rozkładaniu namiotu 😉 Zrobiło się chłodno więc nie zastanawiając się długo, zaczęliśmy pakować cały swój dobytek. Zresztą brak jakiegokolwiek zamkniętego pomieszczenia i ciepłej wody w kranach, pomogło w podjęciu decyzji o jak najszybszym opuszczeniu kempingu. Około 9 rano byliśmy gotowi, aby udać się w dalszą podróż. Do przejechania 75 kilometrów. Nocleg zaplanowaliśmy w Vík í Mýrdal – niewielkiej miejscowości położonej na południu wyspy.
Początkowo pogoda nas nie rozpieszczała. Słońce całkowicie schowało się za chmurami a do tego towarzysząca przez dłuższą chwilę delikatna mżawka. Dookoła nas totalne pustkowie. Chwilami tęskniliśmy do dzikiej, mrocznej i tajemniczej północy.
Po przejechaniu 30 kilometrów, tuż przy głównej drodze numer 1, naszym oczom ukazało się pole pełne dziwnych formacji skalnych. To Laufskálavarða czyli lawowa grań, otoczona kamiennymi kopcami. Wyglądało to jak skupisko miniaturowych gór. Kiedyś znajdowało się tam jedno z najstarszych gospodarstw na Islandii. Niestety zostało zniszczone przez wybuch wulkanu Katla (około 894 rok). Zgodnie z tradycją każdy kto pierwszy raz odwiedzi to miejsce powinien ułożyć z kamieni swój kopczyk, tak na szczęście. A, że szczęściu trzeba dopomóc, też dołożyliśmy swój kamyk.
Na odcinku ponad 25 kilometrów pola lawowe. Na skraju drogi 1, obszar małych, pseudo kraterów (Álftaversgígar), będących chronionym pomnikiem przyrody. Kiedyś stanowiły barierę przed powodziami lodowcowymi. Dalej także płasko, czasami nawet aż za bardzo (nie spodziewałam się, że to powiem będąc na Islandii). Totalne pustkowie. W oddali żadnego punktu odniesienia. To nie motywuje. Do tego głód i zmęczenie dawało się we znaki.
Około godziny 16 udało się nam dojechać do Vík í Mýrdal. Jest to mała, najdalej wysunięta na południe islandzka miejscowość. Kemping położony tuż przy obwodnicy, obok stacji benzynowej i marketu. Dobrze zorganizowany, z dużym pomieszczeniem kuchenno-jadalnianym i czystymi, nowo wybudowanymi łazienkami. Z namiotu piękny widok na surowe klify i soczyście zieloną trawę (wyglądała jak malowana). Szybko znaleźliśmy wolne miejsce. Rozłożyliśmy namiot, rozpakowaliśmy bagaże i na rowerach już bez zbędnego balastu wybraliśmy się na zakupy do pobliskiego sklepu. Mieliśmy już dość makaronów, ryżu i kanapek. Może grill? Szybko podłapaliśmy temat i po chwili w naszym koszyku znalazł się potrzebny sprzęt, jedzenie i napoje. Szykowała się prawdziwa uczta dla podniebienia. Tego popołudnia to On był szefem kuchni (szkoda, że tak szybko porzucił gotowanie 😉). Zapachy grillowanych kiełbasek unosiły się po całym polu namiotowym. Jedzenie wyszło wyborne!
Dzień 17: Vik- Hella
Czekało na nas mnóstwo atrakcji. Dzień rozpoczęliśmy od wizyty nad Oceanem Atlantyckim. Zaledwie 5 kilometrów od Vík í Mýrdal ciągnie się Czarna Plaża Reynishverfi, uznawana za jedną z najpiękniejszych na świecie. Niestety, aby do niej dotrzeć musieliśmy już na samym początku sforsować całkiem pokaźną górkę. Był ogień 😊 Czy to idealne miejsce do plażowania i błogiego lenistwa. Odpowiedź jest prosta – nie! Ani jednej palmy a do tego lodowata woda. Czarny, drobny piasek. Nic bardziej mylnego. Reynisfjara zawdzięcza swój nietypowy wygląd wulkanicznej eksplozji i w rzeczywistości plażę tworzą szaroczarne kamyki.
Po kilkunastominutowym spacerze kontynuowaliśmy naszą podróż. Chcieliśmy odnaleźć wrak samolotu Dakota, pozostawionego na plaży Sólheimasandur. Wystarczyło zaledwie 10 kilometrów, aby dotrzeć do celu. Przy głównej drodze duży, darmowy parking. Do wraku prowadziła kamienista trasa, której przejście zajmuje około 45 minut (w jedną stronę). Można także skorzystać z autobusu wahadłowego (koszt przejazdu w dwie strony to 2500 islandzkich koron, czyli w przeliczeniu jakieś 75 złotych). My przejechaliśmy liczący łącznie 7 kilometrów odcinek na swoich jednośladach. Niestety trasa ta prowadziła przez otwarty teren, więc musieliśmy zmierzyć się z silnie wiejącym, bocznym wiatrem, który od czasu do czasu zrzucał nas z rowerów. To historyczne miejsce katastrofy, dlatego bardzo rozczarował nas widok zdewastowanego samolotu z ludźmi wspinającymi się po nim, aby uzyskać idealne zdjęcie. Dla niektórych jest to kompletna strata czasu, dla innych to wartościowe doświadczenie. Jednogłośnie stwierdziliśmy, że lepiej docierać do naturalnych cudów islandzkiej ziemi, dlatego ruszyliśmy w poszukiwanie jednego z piękniejszych na wyspie wodospadów – Skógafoss.
Wiatr pchał nas do przodu. Warunki pogodowe sprzyjały dlatego droga minęła nam całkiem sprawnie. Na 40 kilometrze czekał na nas Skógafoss – jeden z największych wodospadów Islandii. Zjechaliśmy z obwodnicy w drogę prowadzącą do miasta Skógar a następnie podążając za drogowskazami, dotarliśmy do celu. Początkowo planowaliśmy rozbić tam swój namiot ale niestety tłumy ludzi i autokary wycieczek, skutecznie wybiły nam ten pomysł z głowy. Za dużo się tam działo. Oczywiście sam wodospad zrobił na nas piorunujące wrażenie. Wody rzeki Skógá spadają z olbrzymią siłą z wysokości 60 metrów, czego efektem jest bezustannie unosząca się w powietrzu olbrzymia, wodna mgła.
Wróciliśmy do drogi nr. 1. Do kolejnego wodospadu mieliśmy 30 kilometrów. Pogoda był dla nas wyjątkowo łaskawa, dlatego pokonywanie trasy szło nam całkiem sprawnie. Po 2 godzinach jazdy wyłonił się duży masyw a na jego zboczu piękny Seljalandsfoss. To jeden z najbardziej popularnych wodospadów Islandii i naszym zdaniem najpiękniejszy na wyspie. Wiecie co było najfajniejsze? Możliwość obejścia go w całości, wliczając w to przejście tyłem wodospadu. Wiedzieliśmy, że wodna mgiełka nieźle nas zmoczy, dlatego mieliśmy na sobie kurtki przeciwdeszczowe. Świat zza wodnej ściany wyglądał naprawdę niesamowicie. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej.
Niestety moje kontuzjowane kolano coraz bardziej przypominało o swoim istnieniu. I pomimo tego, że trasa była przeważnie płaska, uciążliwy ból przeszkadzał mi w pokonywaniu kolejnych odległości. Przy drodze wierni kibice. Na owce można było liczyć w każdym, nawet najmniej oczekiwanym momencie 😂 Wspólne rozmowy pomagały odgonić czarne myśli, krążące po mojej głowie. Z niecierpliwością wypatrywałam tablicy z miejscowością Hella. Późnym wieczorem dotarliśmy do kempingu Gaddstadaflatir. Ogromne pole namiotowe z małym domkiem gościnnym, w którym znajdowało się pomieszczenie z mnóstwem sprzętu do gotowania. Jedynym minusem był brak pryszniców. Po zjedzeniu kolacji, zasnęliśmy jak małe dzieci. To był ciężki dzień. Finalnie w nogach prawie 128 kilometrów.
Skomentuj