Półmaraton w stolicy Katalonii już po raz drugi! Decyzja co do wyjazdu zapadła dosyć szybko. W przeciągu dosłownie kilkunastu minut zapisaliśmy się na bieg i kupiliśmy bilety lotnicze. Tym oto sposobem już w grudniu mieliśmy zaplanowany wyjazd do Barcelony. Wprawdzie to tylko przedłużony weekend ale mimo wszystko cieszyliśmy się jak dzieci (chyba dlatego, że traktujemy to miasto jak swój drugi dom i wracamy do niego tak często jak tylko to możliwe).
Bieganie to nasza wspólna pasja…oczywiście zaraz po rowerze. Przez prawie 2 miesiące ostro trenowaliśmy. Dieta i odpowiednie treningi miały przygotować nas do ustanowienia nowych życiówek.
Walentynki w Barcelonie
Piątek, 14 luty. Około 9 rano ruszyliśmy w kierunku lotniska w Berlinie. Podróż minęła pod znakiem miłosnych przebojów na Spotify…oczywiście przy moim małym wsparciu wokalnym. On nie protestował, więc albo mam talent albo nie chciał sprawić mi przykrości (w końcu Walentynki 😂). Szybka odprawa i klamka zapadła. Lecimy! Jeszcze tylko po kieliszku białego wina (no dobra po dwa kieliszki 😉) i 3 godziny później witała nas już Barcelona!
Do hotelu dotarliśmy około godziny 19:30. Metro okazało się świetnym rozwiązaniem. Postawiliśmy na 3 dniowy bilet, z którym można podróżować wszystkimi środkami transportu przez 72 godziny od pierwszego skasowania. Koszt – 23,50 euro (czyli w przeliczeniu jakieś 100 zł). Dla porównania sam Aerobus na trasie lotnisko – centrum miasta (Placa Catalunya) to wydatek rzędu 5,90 euro w jedną stronę lub 10,20 euro w obie (za osobę). Nasze kalkulacje nie pozostawiały wątpliwości – opłaca się i to bardzo. Zwłaszcza, że to właśnie z komunikacji miejskiej zamierzaliśmy korzystać przez te kila dni. Pewnie myślisz sobie – lenistwo! Nic z tych z rzeczy. On niestety tydzień przed wyjazdem nabawił się kontuzji i musiał bardzo uważać.
Na początek walentynkowa kolacja w naszej ulubionej restauracji La Cuineta d’en Pep, do której trafiliśmy pierwszy raz kilka lat temu. Miejsce to rozkochało nas w swojej kuchni do tego stopnia, że wracamy tam za każdym razem gdy jesteśmy w Barcelonie. Bardzo dobre jedzenie (paela i owoce morza na 5+), wyśmienite wino i miła obsługa. Pomimo tego, że lokal znajduje się w pobliżu plaży, nie ma dzikich tłumów, co oczywiście jest jego niekwestionowaną zaletą.
Podczas spaceru wąskimi uliczkami, ustaliliśmy plan działania – 2 dni to tak naprawdę niewiele, więc grafik napięty. Przed powrotem do hotelu jeszcze szybka wizyta w pobliskiej aptece (lód w sprayu miał być nieodłącznym atrybutem tej weekendowej wycieczki). Butelka dobrego, hiszpańskiego wina i romantyczna komedia na Netflixie to idealne zwieńczenie tego wyjątkowego dnia.
Adaptacja
Sobotni poranek. Słonko świeciło naprawdę mocno. Czas na ostatni już trening przed niedzielnym półmaratonem. 5 kilometrów wzdłuż piaszczystych plaż, na których (pomimo wczesnej pory) nie brakowało miłośników siatkówki plażowej oraz sportów wodnych.
Na śniadanie obowiązkowa kawa z croissantem oraz kanapka, która zazwyczaj przygotowywana była na skropionej oliwą i natartej pomidorem bagietce z serem manchego. Pychota!!!
Około południa udaliśmy się po swoje pakiety startowe. W tym roku biuro zawodów znajdowało się w Centrum konferencyjnym Palau de Congressos de Catalunya (jakieś 500 metrów od Placu hiszpańskiego). Szczerze, pakiety ubogie. Oprócz sterty makulatury, tylko koszulka techniczna, numer startowy ze zintegrowanym chipem i mały batonik (jako słodyczożerca bardzo nad tym ubolewałam 😉).
O 16 mecz Barcelona – Getafe. Pogoda iście wiosenna, idealna na spacer. Im bliżej stadionu, tym bardziej czuło się przedmeczową atmosferę. On jest wiernym kibicem FC Barcelony więc obecność w tym dniu na Camp Nou była tak jakby obowiązkowa 😂. Ja fanką piłki nożnej nie jestem ale wiem co to spalony i karny, a na sobotni mecz byłam przygotowana perfekcyjnie – znałam cały skład wyjściowej jedenastki (tak na wszelki wypadek gdyby ktoś pytał 😉).
To był długi dzień. Nie pozostało nam nic innego jak wkońcu odpocząć. Modliłam się aby w to niedzielne przedpołudnie popłynęły tylko łzy szczęścia a kryzys nigdy nie pojawił się na trasie.
Gotowi, do startu, start!
Niedziela – dzień startu. Pobudka skoro świt. On kontuzjowany, do samego końca bił się z myślami co robić. Po odbyciu kilku wizyt u fizjoterapeuty i z obklejoną taśmami piętą, postanowił podjąć i tym razem wyzwanie. Na śniadanie kanapka z żółtym serem i banan. Kilka stacji metrem i pół godziny później byliśmy już przy Parku Ciutadella, gdzie swój start miał barceloński półmaraton. Jeszcze śpiące miasto, cicho i chyba zbyt ciepło jak na tę porę roku i dnia (temperatura z rana w okolicach 12 stopni). Z każdej strony nadciągający biegacze. Klimat jedyny w swoim rodzaju!
Szybka toaleta i gorączkowe poszukiwanie agrafek (niestety w kopercie z numerkiem była tylko jedna). Plan był prosty – polujemy na biegaczy, którzy dopiero się przebierają w pobliskim parku. Byliśmy skuteczni bo po już po niecałej minucie mieliśmy całą garść 😂Ostatnie poprawki i mogliśmy ustawić się w swojej strefie czasowej. Każda strefa oznaczona była takimi samymi kolorami jak te widniejące na numerach startowych i odzwierciedlała czas zadeklarowany w trakcie zapisów. Miejsca było naprawdę wystarczająco dużo. Wszystko odbywało się bez żadnych zatorów czy też ścisku. Zwłaszcza, że w tegorocznym półmaratonie wzięło udział aż 20 tysięcy biegaczy, ze 160 różnych krajów ( z Polski 250 osób).
Tuż przed startem stres odpuścił. Byliśmy naprawdę szczęśliwi i chyba nawet trochę wzruszeni. Kopniaki na szczęście i jakieś 20 minut po starcie pierwszych zawodników, ruszyliśmy i my.
Pierwsze 5 kilometrów – dokładnie tak jak zakładaliśmy. Tempo 5:30. Niekontrolowany uśmiech od ucha do ucha i do tego idealna pogoda. W środku jednak wciąż ta niepewność czy On da rade ze swoją kontuzjowaną piętą, czy moje kolano nie odmówi posłuszeństwa, czy żeli wystarczy na całą trasę itd. Takie myślenie nie pomaga więc podgłaszam muzykę i biegnę w rytmie swoich ulubionych kawałków. Tak dotarliśmy do pierwszego punktu odświeżania, gdzie można było zaopatrzyć się w wodę i izotonik. Kolejne punkty tak samo wyposażone, znajdowały się na 10 i 15 kilometrze.
Szerokie aleje, bez żadnych zwężeń i ciasnych zawrotek, pozwalały rozwinąć skrzydła. Okolice 7-go kilometra dały nam dodatkowego kopa. Delikatnie z górki a przy trasie mnóstwo kibiców i bębniarzy zagrzewająca zawodników do pokonywania kolejnych metrów. Krótki podbieg przed 10 kilometrem uświadomił mi moje braki treningowe. Wiedziałam wówczas, że będę musiała walczyć o utrzymanie dotychczasowego tempa.
W okolicach 16 kilometra coś się zaczęło psuć. Zaczynałam się gorzej czuć. Tempo wprawdzie takie samo ale brakowało mi sił. Co innego On. Uśmiech nie schodził mu z twarzy, pozdrawiał kibiców, chętnie przybijając z nimi piątki. To był dobry moment na pierwszy żel (truskawkowy, mój ulubiony). Zadziałał szybko, nogi znów niosły a On „ciągnął” mnie już do samej mety.
Na 17 km dobiegaliśmy do morza. I co? Droga pod górkę. Oczywiście wiedziałam, że tak będzie bo przecież dwa lata temu biegłam tą samą trasą ale mimo wszystko kiedy to zobaczyłam siarczyście przeklęłam pod nosem. Serio?! Zza górki wyłoniła się tablica z 18 kilometrem. Już niedaleko. Ostatnie kilometry wzdłuż wybrzeża, choć się ciągnęły, były wspaniałe bo wiedzieliśmy, że to zrobimy. Innej opcji nie było.
Końcówka jakże w pięknych okolicznościach, z widokiem centralnie na Sagrada Familia. Wiemy, że to już końcówka więc wrzucamy piąty bieg. Długa prosta przed nami. Kibice dodawali wiatru w żagle, spiker wykrzykiwał nasze imiona i już nawet kolka nie była w stanie popsuć humoru. Po wszystkim, wielki wybuch radości. Było fantastycznie. Nie mogliśmy sobie wymarzyć lepszej niedzieli. I pomimo tego, że tym razem nie było życiówki to i tak byliśmy z siebie bardzo dumni. Średnie tempo 5:41 – jak na kontuzjowanych biegaczy to całkiem nieźle. Jakieś 400 metrów za linią mety, zaczynała się strefa pofiniszowa. Czekały na nas medale, palta (do wyboru niebieskie lub żółte) i małe co nie co (banany, mandarynki, woda, izotoniki a także kosze orzechów i rodzynek).
Tak jak przez cały bieg świeciło słonko i było ciepło, tak na koniec niebo pokryło się ciemnymi chmurami i zrobiło się poprostu zimno. Szybko porzuciliśmy pomysł przespacerowania się do hotelu. Długi, ciepły prysznic, gorąca kawa i po kubeczku wina. Krótka drzemka i byliśmy jak nowo narodzeni.
Po południu zasłużona kolacja, wino i ostatni długi spacer barcelońskimi uliczkami. O kolejnym dniu nie będę się rozpisywać. Po prostu nie ma o czym. Powroty są bolesne, zwłaszcza gdy opuszcza się takie miasto jak Barcelona. Już tęsknimy!
Skomentuj