Dzień 14: Jedzie pociąg z daleka… (Genua – La Spezia)
Na zegarkach 10, a to oznaczało tylko jedno – zaspaliśmy! Szybko zerwaliśmy się na równe nogi i w pośpiechu zaczęliśmy się ubierać. Dobrze, że poprzedniego dnia nie rozpakowywaliśmy zbytnio swoich rowerowych sakw – rano było mniej pakowania. Pół godziny później, przegryzając ciabattę z suszonymi pomidorami, wybiegliśmy z hotelowego pokoju. Z ciasnej i małej windy korzystaliśmy na raty. Najpierw ja i rower, później On. Dystans do pokonania – okrągłe 100 kilometrów i meta w La Spezia. Wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo. Mapy nie pozostawiały złudzeń, że i tym razem będzie bolało.
Genua nie została zaprojektowana z myślą o rowerzystach. Aby wydostać się z miasta musieliśmy pokonać kilkanaście kilometrów nierównych ścieżek, podejrzanych, ciemnych uliczek i ruchliwych dróg krajowych. Aż w końcu wpadliśmy w rytm pedałowania. Ciągłe strome zjazdy i podjazdy nie były w stanie wyprowadzić nas z równowagi (tak bynajmniej było na początku).
Niestety w Camogli wspinaczka trwała znacznie dłużej niż zwykle. Była pierwsza po południu, najgorętsza część dnia a w bidonach już zaczęło brakować wody. Niesamowite widoki sprawiały, że co kilkaset metrów zatrzymywaliśmy się na jakieś zdjęcie, łapiąc przy okazji chwilę wytchnienia. Kręta i wspinająca się droga miejscami była tak wąska, że auta mijały się na lusterka. Pobocza brak, więc możecie sobie wyobrazić co czuliśmy przed każdym zakrętem.
Na 50 kilometrze Chiavari i długo wyczekiwany postój. To małe miasteczko cieszy się popularnością ze względu na bardzo czyste plaże, za które, nieprzerwanie od ponad 30 lat dostaje nagrodę „Blue flag”. Oprócz tego cudowny deptak, targ rolników i tętniące życiem uliczki. Rozbiliśmy się gdzieś w pobliżu całkiem ładnej promenady. On przytargał ze sklepu całą torbę smakołyków. Były czereśnie, słodki melon, zimne napoje, pizza i lody dla ochłody. W cieniu, na trawniku, delektowaliśmy się tymi pysznościami. Było tak dobrze, że nie chciało nam się dalej ruszać. Niestety za nami dopiero połowa drogi. Czas płynął nieubłaganie szybko (na zegarkach już 17) a mapy sygnalizowały, że zaraz będzie ogień!!!
Zaczęły pojawiać się coraz częściej mniejsze i większe wzniesienia, aż w końcu rozpoczęła się prawdziwa wspinaczka. Było gorąco i parno. Już po niecałym kilometrze byliśmy totalnie wypompowani. Serca waliły nam jak zwariowane a na dodatek lało się z nas jakbyśmy dopiero co wyszli spod prysznica. Jedyna myśli jaka przewijała się w naszych głowach to – CO MY TU ROBIMY I GDZIE JEST WODA? To był ten moment, w którym mogłam się nad sobą trochę poużalać. Z natury jestem straszną gadułą ale wtedy nie byłam w stanie wykrztusić z siebie ani jednego słowa. Z naszych obliczeń wynikało, że w takim tempie do La Spezia dojedziemy wieczorem a tego przecież nie chcieliśmy. Może pociąg? Tylko skąd i o której? Zatrzymaliśmy się przy kempingu, położonym na zboczu góry. Tam miła Włoszka powiedziała nam, że najlepiej będzie udać się do Moneglii i tam łapać pociąg. Musieliśmy się tylko spieszyć bo z otrzymanych informacji wynikało, że ostatni miał ruszać przed 20 (mieliśmy zatem niecałą godzinę). Co to była za szalona jazda! Żeby było przyjemniej i jakoś lżej na duchu, to wizualizowaliśmy sobie pyszne wino i siebie siedzących w klimatycznej, włoskiej knajpce (każdy sposób jest dobry).
Bilety kupiliśmy na ostatnią chwilę (trochę czasu straciliśmy na odnalezienie stacji kolejowej). Z uśmiechami na twarzach, zajęliśmy miejsca w pociągu i ruszyliśmy. W La Spezia byliśmy około 21. Udało się! Ale żeby nie było tak łatwo to hotel, w którym przyszło nam nocować przywitał nas kilkudziesięcioma, stromymi schodami przez które musieliśmy wtargać swoje rowery. Trening siłowy na koniec dnia zaliczony!
Krótki spacer po mieście i oczywiście zasłużona kolacja. Pomimo późnej pory wąskie uliczki i tak tętniły życiem. Restauracje były pełne, uliczni sprzedawcy dopiero się rozkręcali, a w powietrzu unosił się zapach świeżo przyrządzanej pizzy. Szybko znaleźliśmy przytulną knajpkę, serwującą przepyszne małże w białym winie i wyborny makaron. Przy dzbanku wina de la casa (domowej roboty) przegadaliśmy resztę wieczoru. Finalnie dzień zakończyliśmy z 70 kilometrami w nogach.
Dzień 15: Krzywa wieża (La Spezia – Piza)
Obudziły nas przedzierające się przez zasłony promienie słońca. Zapowiadał się kolejny, piękny dzień. W planach tylko 80 kilometrów. Mobilizujące było to, że kolejnego dnia czekał nas zasłużony wypoczynek i regeneracja (ostatni raz leniuchowaliśmy tak jakiś tydzień temu będąc w Avignon). W planach kosztowanie włoskiej pasty i najlepszego wina de la casa, obijanie się, uzupełnienie elektrolitów i w końcu szukanie odpowiedzi na pytanie, dlaczego słynna wieża w Pizie jest tak krzywa. Aha i jeszcze pranie bo zaczęliśmy już cierpieć na deficyt czystych ciuchów. No dobra, ale na relaks trzeba sobie zapracować. Zaprzęgliśmy zatem swoje rowery i ruszyliśmy w dalszą podróż. Kierunek Piza.
Śniadanie na świeżym powietrzu i Ristretto czyli espresso o podwójnej mocy. Intensywny i dość cierpki smak nie przypadł nam jednak do gustu (nie bez powodu kawa ta uważana jest za „napój dla koneserów”). Skończyło się zatem na zwykłej mrożonej cafe frappe i na moich ulubionych lodach z polewą truskawkową. Lepszego poranka nie można było sobie wymarzyć. Niestety 5 kilometrów dalej czar prysnął. Wiedzieliśmy, że dojeżdżamy do drogi szybkiego ruchu, dlatego postanowiliśmy ją ominąć. A, że znani jesteśmy ze „skrótów”, błyskawicznie znaleźliśmy alternatywną trasę. Bynajmniej na początku tak nam się wydawało. Nie bez przyczyny nie mogliśmy jej znaleźć na mapie. Znów trafiliśmy na zarośla, chaszcze i dziko rosnące krzaki. Ponad godzinę zajęło nam wydostanie się z tych krzaczorów.
Później było już z górki. Jechaliśmy w kierunku linii brzegowej. Po drodze mijaliśmy Bozi di Saudino czyli sztuczne jeziora, należące do Parku Regionalnego Montemarcello-Magra, w którym można łowić ryby, jeździć konno i obserwować różne gatunki ptaków. Czekała nas długa, płaska podróż do samej krzywej wieży. Zachwycające widoki na Alpy Apuańskie, zmusiły nas do krótkiego postoju. Nie byliśmy w stanie przejechać obok nich obojętnie. Musieliśmy uchwycić piękno tych gór – jak zobaczycie zdjęcia to zrozumiecie.
Na 45 kilometrze pauza! Zatrzymaliśmy się w Marina di Pietrasanta, kurorcie słynącym z najlepszych plaż, ciągnących się 5 kilometrów wzdłuż Wybrzeża Liguryjskiego. Niestety większość z nich to plaże prywatne, należące do ośrodków wypoczynkowych i hoteli, dlatego trochę czasu zajęło nam znalezienie miejsca dla siebie. Orzeźwiająca kąpiel w morzu to coś na co długo czekaliśmy. Choć przez chwilę czuliśmy się jak prawdziwi wczasowicze. Zanim ruszyliśmy w dalszą podróż, obowiązkowy przystanek przy małej lodziarni, serwującej najlepsze włoskie gelato.
Później cały czas wzdłuż wybrzeża aż do samej Pizy. Nawet nie zdajecie sobie sprawy jakie to cudowne uczucie, gdy rower prawie sam jedzie. Na miejsce dotarliśmy jeszcze przed zachodem słońca. Rosnąca liczba turystów wskazywała na to, że pomału zbliżaliśmy się do głównej atrakcji miasta. Celem wszystkich podróżnych był ogromny plac, w którego zielony, krótko przystrzyżony trawnik, wkomponowana była krzywa wieża. Jakie wrażenia? Z jednej strony zdumienie, że pochylająca się budowla stoi i nie upada ale z drugiej małe rozczarowanie, bo myśleliśmy, że krzywa wieża jest bardziej krzywa 😉. Postanowiliśmy, że następnego dnia rozgryziemy zagadkę jej dziwnego wyglądu.
Pomimo przyjemnej, 80 kilometrowej trasy, czuliśmy ogromne zmęczenie. Godzinna drzemka okazała się dla nas zbawienna. Później mogliśmy na spokojnie udać się na zasłużoną kolację. Nasz hotel znajdował się na obrzeżach miasta skąd do centrum było jakieś 5 kilometrów. Stwierdziliśmy, że jest to idealny dystans na wieczorny spacer. Dotarliśmy do głównego deptaku przy którym odkryliśmy fantastyczną i bardzo przytulną restauracje, serwującą wyśmienite dania lokalnej kuchni. Oczywiście makaron, pizza i białe wino. Było cudownie! Dopiero około północy, spacerkiem i z butelką boskiego trunku, zakupionego w jedynym otwartym o tej porze sklepie, wracaliśmy do hotelowego pokoju. Jutro wolne od kręcenia. Dobranoc!
Dzień 16: Washing time i tajemnica krzywej wieży (Piza)
Jakie to cudowne uczucie gdy nie trzeba się nigdzie spieszyć! Żadnych budzików o świcie i w końcu śniadanie zjedzone w normalnych, cywilizowanych warunkach a nie gdzieś na trawie czy na ławce w parku (choć nie powiem ma to swój urok). Przed południem pojechaliśmy rowerami w poszukiwaniu jakieś pralni. Ta szybko się znalazła i dzięki przejrzystym instrukcjom udało nam się włączyć pierwszą wolną pralkę. Na miejscu bez problemu kupiliśmy kapsułki do prania i płyn do płukania, co znacznie ułatwiło nam życie. Dwie godziny później, zadowoleni i z czystymi, suchymi ciuchami, wróciliśmy do hotelu (jeszcze po drodze zakupy w markecie). Relaks na tarasie przy kieliszku wina i włoskich przebojach na Spotify – było cudownie i beztrosko .
W dobrych nastrojach ruszyliśmy zwiedzać miasto. Będąc w Pizie grzechem byłoby nie cyknąć sobie typowej foty, na której „podpiera się” tamtejszą krzywą wieżę. Nie było wyjścia, my też musieliśmy mieć takie zdjęcie 😉. Krzywa wieża to fenomen w skali świata. Przecież tysiące, co ja mówię, miliony ludzi przyjeżdża do Pizy po to, by podziwiać najpiękniejszą, budowlaną fuszerkę. Dlaczego krzywa wieża jest krzywa? Zaczęła się ona odchylać od pionu już podczas budowy w 1174 rok. Wina leży w źle zbudowanych fundamentach oraz gliniastej glebie. Od momentu budowy wieża zdążyła odchylić się o około 5 m (średnio o 1 mm rocznie). Czy krzywa wieża kiedyś runie? Przewodnik mówił, że tak, ale napewno nie nastąpi to w ciągu kilku najbliższych stuleci. Macie zatem czas, aby na spokojnie przyjechać do Pizy podziwiać słynną wieże i osobiście zająć się tematem jej krzywizny.
Skomentuj