Dzień 17-18: Piza – Abbadia San Salvatore

Dzień 17: Śladami średniowiecznych pielgrzymów (Piza – Siena)

Za oknem piękny poranek. Wstaliśmy dość wcześnie, bo do pokonania tego dnia mieliśmy ponad 120 kilometrów. Przy dystansach powyżej stówy, każda godzina (czasami nawet i minuta) jest na wagę złota. Przy śniadaniu uświadomiliśmy sobie, że tak naprawdę jeszcze tylko 3 dni kręcenia i cel naszej wycieczki zostanie osiągnięty. Kiedy to zleciało? Nie tracąc czasu, spakowaliśmy cały swój dobytek i ruszyliśmy. Kierunek – Siena.

Na początek kilkanaście kilometrów wzdłuż Arno, głównej rzeki Toskanii. W oddali malowała nam się panorama Gór Pizańskich – naprawdę całkiem przyjemne widoki. W tamtym jednak momencie zdecydowanie woleliśmy delektować się pięknem soczystej, zielonej przyrody niż wspinać się po zboczach gór z naszymi obładowanymi rowerami ?.

30 kilometrów dalej Santa Maria a Monte, średniowieczna wioska toskańska. Wije się przez nią tylko jedna ulica, która skręca w górę, tworząc fascynującą (jak dla kogo) spiralę. My wówczas nie widzieliśmy w tym nic nadzwyczajnego. Nogi i tyłki dawały o sobie znać a słońce zaczęło mocniej przypiekać. Nagrodą za pokonanie tego odcinka drogi był szybki zjazd, podczas którego w końcu mogliśmy choć trochę odetchnąć.

Nasza rowerowa nawigacja odpoczywała już od dłuższego czasu. Stwierdziliśmy jednogłośnie, że damy jej szanse ostatni raz się wykazać. No cóż, długo nie musieliśmy czekać – po raz kolejny wpuściła nas w maliny. Dojechaliśmy do ślepej uliczki. Droga, którą chcieliśmy jechać była na wyciągnięcie ręki. Musieliśmy podjąć decyzję – albo cofamy się kilka bądź kilkanaście kilometrów albo przenosimy rowery. Szybka kalkulacja i padło na trening siłowy. Najpierw przez bariery ochronne przeskoczyłam ja, później przerzuciliśmy rowery a na końcu dołączył On. Udało się. Musieliśmy pogratulować sobie dobrze podjętej decyzji i oczywiście wręczyć nagrodę w postaci przepysznych lodów. Wprawdzie były to lody w plastikowym pudełku, ale w takich okolicznościach przyrody, smakowały jak najlepsze włoskie gelato. Do tego mrożona kawa – żyć nie umierać.

W połowie drogi Castelfiorentino i większe zakupy. Musieliśmy skorzystać z dobrodziejstw tamtejszego marketu. Standardowo On poszedł na łowy a ja pilnowałam naszego dobytku, prowadząc jednocześnie konwersacje z ochroniarzem/parkingowym (sama nie wiem), któremu ewidentnie się nudziło i szukał towarzystwa. Pomimo bariery językowej (Pan Włoch mówił tylko po włosku) „rozmowa” szła nam całkiem dobrze😉.

On przytargał ze sklepu same dobra. Największy uśmiech na naszych twarzach wywołało jednak wino w małych kartonikach ze słomką. We włoskich sklepach można znaleźć wino spakowane nie tylko w urokliwe butelki, ale też właśnie w kartony bądź plastikowe woreczki (razem z zakrętką). Uzupełniliśmy bidony (oczywiście wodą z lodem) a resztę zakupów spakowaliśmy do rowerowych sakw i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Gorąco i duszno. Nie było wyjścia – 12 kilometrów dalej przystanek na boski trunek. To był idealny moment na odpoczynek, zwłaszcza, że zaczęliśmy się znów wspinać. Zatrzymaliśmy się w przepięknym, małym parku, w centrum średniowiecznego miasteczka Certaldo. Szybko udało się nam znaleźć ławeczkę w cieniu pięknie uformowanych drzew, gdzie mogliśmy zrelaksować się przy przysłowiowej „ćwiartce” lekkiego białego wina. To okazało się wyborne! Gdyby boski trunek wcześniej zagościł w naszych plecakach, to zapewne rozmowa ze wspomnianym wcześniej Włochem przebiegałaby na zupełnie innym poziomie 😉. Było tak cudownie, że nie chciało nam się dalej ruszać. Wiedzieliśmy jednak, że kolejne 250 ml wina, może wykluczyć nas z dalszej gry.

Kilkanaście kilometrów malowniczą ścieżką rowerową, pomiędzy zapierającą dech w piersiach różnorodnością niesamowitych panoram, zdominowanych przez typowe i kolorowe toskańskie wzgórza. Cisza i spokój. Dookoła nas zielone aleje dziko rosnących drzew i krzewów, pola maków, słoneczników i zbóż. Można byłoby rzec – sielsko i anielsko.

Zastanawialiście się kiedyś, czy istnieje „grom z jasnego nieba”? Zapewniam Was, że istnieje! Pierwszy raz w życiu zobaczyłam błyskawice na całkowicie bezchmurnym niebie. I to właśnie przeraziło mnie najbardziej. Panicznie boje się burzy a ta sytuacja jeszcze bardziej spotęgowała lęki. Kilkanaście kilometrów dalej na nasze spalone od słońca ciała, spadły pierwsze krople sierpniowego deszczu, który chwilę później zamienił się w istną ulewę. Pogodowy armagedon czas start. Przez ścianę wody ledwo co widzieliśmy. Do tego cały czas pod górkę i pod wiatr, w towarzystwie grzmotów i błyskawic. Sytuacja powiedziałabym mało komfortowa. Ja jadąc płakałam i klnęłam pod nosem na czym świat stoi a On próbował ratować sytuację, rozglądając się z jakimś tymczasowym schronieniem. W momencie gdy zatrzymaliśmy się aby przetrzeć zaparowane rowerowe okulary, piorun uderzył w coś bardzo blisko nas. Wtedy ja, nie zastanawiając się długo , wsiadłam na rower i zjechałam z górki (tej samej pod którą tak długo się wdrapywałam) do centrum miasteczka. Ten grzmot był jak strzał pistoletu startowego. Dopiero jak schroniłam się w przejściu jakiejś kamienicy, zorientowałam się, że Jego nie ma obok mnie. Zadzwonić nie mogłam bo mój telefon padał. Liczyłam na to, że za chwilę i On zjedzie z górki i jakoś się znajdziemy. Oczywiście nie obyło się bez awantury, ale to pominę w dzisiejszym wpisie 😉

Siena przywitała nas deszczem i ciemnymi, burzowymi chmurami. Pomimo tego miasto i tak prezentowało się pięknie. Uliczki Sieny są wąskie, bez chodników, a nierówności szczególnie utrudniały – nam rowerzystom – poruszanie się. Nasz hotel znajdował się w odrestaurowanym, XIV-wiecznym klasztorze (polecamy i to bardzo – link do strony z booking.com http://www.booking.com/Share-8WY6Jp), oddalonym o niespełna 10 minut spacerem od Piazza del Campo, jednego z największych średniowiecznych placów w Europie. Obiekt naprawdę z duszą i klimatem. Stylowy wystrój, olbrzymie łóżko i przepiękne malowidła ścienne – robiło to wrażenie. Szybki prysznic, czyste ciuchy i ruszyliśmy zwiedzać miasto.

Spacerując wąskimi uliczkami Sieny doszliśmy do Piazza del Campo, placu przypominającego wklęsłą stronę muszli. To właśnie tam, dwa razy w roku (2 lipca i 16 sierpnia) odbywa się Palio, czyli słynny wyścig konny, w którym bierze udział 10 koni i jeźdźców, ubranych w stroje o odpowiednich kolorach, reprezentujących dziesięć z siedemnastu contrade (dzielnic Sieny). Wyścig składa się z trzech okrążeń placu i zwykle nie trwa dłużej niż 90 sekund. Szok! Niestety nie było nam dane zobaczyć całego zdarzenia (spóźniliśmy się 2 dni). Obiecaliśmy sobie jednak wrócić do Toskanii i na dłużej zagościć w Sienie.

Kolacja w restauracji tuż przy Piazza del Campo z widokiem na Torre del Mangia, starą średniowieczną wieżę o imponującej wysokości 88 metrów! To dlatego mówi się, że w Sienie nie można się zgubić – wieżę widać z każdej części miasta. Tego wieczoru nie zabrakło pysznego włoskiego makaronu, pizzy, owoców morza i oczywiście toskańskiego, czerwonego wina. Było cudownie. Długo jeszcze krążyliśmy urokliwymi uliczkami, udekorowanymi kolorowymi flagami, wśród kawiarnianych stolików i sklepików z pamiątkami. Dookoła budynki z różowej cegły z czerwonymi dachówkami i zielonymi okiennicami. Każdy kto chciałby poczuć ducha miasta z dawnych czasów koniecznie musi przyjechać do Sieny. Wszechobecna średniowieczna atmosfera poprostu unosi się w powietrzu.

Przez ostatnie dni mieliśmy dużo szczęścia do finałów pod górki i góreczki z piorunami w bliskim tle. Ale jak to mawiał klasyk „cały czas do przodu”. W nogach 120 kilometrów. Przed nami krótka noc i znów intensywny dzień. Dobranoc!

Dzień 18: Na górze Amiata (Siena – Abbadia San Salvatore)

Rano, na cichym dziedzińcu hotelu Chiostro, czekał na nas ciepły posiłek, rogaliki croissant, ciasta oraz włoska kawa. Już dawno nie jedliśmy tak wystawnego śniadania. Przedostatni dzień kręcenia. Plan był prosty (jak zawsze zresztą) – ponad 120 kilometrów i meta w Montefiascone. Zapowiadała się ciężka przeprawa, dlatego nie zwlekaliśmy i zaraz po godzinie 8 ruszyliśmy w trasę.

Przez kilkanaście kilometrów malowały się na horyzoncie tajemnicze wzgórza. Spokojnymi drogami dojechaliśmy do Monteroni d’Arbia. Tam podziwialiśmy imponującą Grancia di Cuna, najlepiej zachowaną, średniowieczną warowną farmę. Po kilku godzinach kręcenia szczerze mieliśmy dość. Jazda po szutrowych drogach, które w ten słoneczny dzień kurzyły się niemiłosiernie, zmęczyłaby nawet wytrawnego kolarza. Biorąc pod uwagę czas, który płynął nieubłaganie szybko, zdecydowaliśmy się na drogę krajową, z której podobno można uchwycić bajkowe krajobrazy. Sprawdzone, potwierdzone! Jazda na rowerze nie była łatwa, tym bardziej że toskańskie pagórki bywały wyjątkowo strome. Dodatkowo co chwilę zatrzymywaliśmy się na zdjęcie, bo kadry rzeczywiście były wyjątkowo ładne. Widzieliśmy chyba najczęściej fotografowany w Toskanii lasek cyprysowy, znajdujący się pomiędzy San Quirico d’Orcia i Torrenieri. Później znów pola pszenicy, pofalowane wzgórza i przeważnie opuszczony krajobraz. Mijający nas kierowcy otwierali w swoich autach szyby i dopingowali do dalszej jazdy, bijąc brawo i krzycząc GO GO GO. Do tego robili nam zdjęcia, bo przecież nikt normalny nie zapuszcza się w takie rejony rowerem i to na dodatek w samym środku upalnego lata. Jak ja im wszystkim zazdrościłam tego komfortu, klimatyzacji a kobietom w kabrioletach wiatru we włosa 😉.

Na 50 kilometrze postój. Byliśmy wykończeni a na dodatek znów zbierało się na burzę. Nie chcieliśmy popełnić tego samego błędu co wczoraj, więc postanowiliśmy wcześniej znaleźć jakieś miejsce do przeczekania. Trafiliśmy na przytulną knajpkę zaraz przy głównej trasie, serwującą przepyszne, domowej roboty makarony. Najgorsze było to, że przesiedzieliśmy tam prawie 2 godziny (oczywiście nie żałujemy bo naprawdę odpoczęliśmy) a burza tak naprawdę nie nadeszła. Grzmiało tylko gdzieś w oddali. Z jednej strony super ale z drugiej czuliśmy po kościach, że teraz ulewa złapie nas w najmniej oczekiwanym momencie. I niestety tak się stało. 10 kilometrów dalej ściana deszczu. Ta wczorajsza burza przy tej to był pikuś. Dookoła nas totalne pustkowie. Pioruny waliły wszędzie gdzie się dało. A my, tacy przemoknięci i przerażeni (było tak źle, że On też zaczął odczuwać dyskomfort) żółwim tempem, poruszaliśmy się do przodu. Niespodziewanie naszym oczom ukazał się tunel. Zazwyczaj omijamy takie miejsca (jeśli oczywiście nie są przystosowane dla rowerzystów) ale tym razem spadł nam z nieba. Niestety nasza radość nie trwała zbyt długo. Dwu kilometrowy tunel wprawdzie ochraniał nas przed deszczem i burzą ale był nieoświetlony, nie miał nawet najmniejszego pobocza a na dodatek grasowały w nim szczury. Boże, za jakie grzechy! Do celu jeszcze 70 kilometrów – dramat!

Zza zakrętu wyłonił się jakiś budynek. Okazało się, że to przydrożna knajpa z night clubem. W innych okolicznościach nie zatrzymalibyśmy się tam na herbatę ale wtedy nie marzyliśmy o niczym innym. Niestety jak pech to pech – w lokalu nie działał terminal, więc przyjmowano płatności tylko gotówką, której my niestety nie mieliśmy. Pozwolona nam jednak usiąść i przeczekać burzę. Nic nie zapowiadało poprawy pogody. Byliśmy załamani bo na zegarkach 19 a do Montefiascone około 60 kilometrów. Przy takich warunkach pogodowych, nie wiedząc na dodatek czy górki się utrzymają do końca trasy, dalsza jazda była wręcz niemożliwa a przede wszystkim niebezpieczna. Nie było wyjścia. Musieliśmy odwołać nocleg i szukać kolejnego gdzieś w pobliżu naszej aktualnej lokalizacji. Booking.com zaproponował nam Abbadia San Salvatore, miejscowość oddaloną od baru, w którym się znajdowaliśmy jakieś 5 kilometrów. Jednogłośnie stwierdziliśmy, że taki dystans jesteśmy w stanie przejechać nawet przy szalejącej burzy.

Okazało się, że miejscowość ta leży na majestatycznej górze Monte Amiata i jazda, co ja mówię, prowadzenie rowerów, zajęło nam ponad 1,5 godziny. Nachylenie drogi 16%. Każdy kto ma doświadczenie rowerowe wie, że nie zwiastuje to nic dobrego. Oczywiście w tle pioruny, deszcz i szczekające gdzieś w oddali psy (z nimi też nie mamy miłych, wakacyjnych wspomnień). W końcu udało się dotrzeć do hotelu a raczej apartamentu, przy którym czekał już na nas właściciel. Wręczył klucze i pokazał pokój. Na początku nie rozumiałam dlaczego zrobił tak wielkie oczy gdy nas zobaczył. Rozumiem, że nie wyglądaliśmy zbyt wyjściowo ale, żeby aż tak? Wszystko szybko się wyjaśniło, gdy przekroczyliśmy próg pokoju. Aranżacja wnętrza okazała się bardzo cukierkowa. Wszystko biało-pastelowe i takie czyste. Nie to co my, mokrzy, brudni, z ubłoconymi rowerami i sakwami. Czuliśmy się tak niekomfortowo, że nie wiedzieliśmy jak się zachować (rzucenie brudnych toreb na łóżko nie wchodziło w grę). Właściciel tego przybytku zapewne bardziej spodziewał się takich państwa z kabrioletu niż umordowanych rowerzystów. No cóż, taki mamy klimat.

Ciepła kąpiel, ostatnie czyste i suche bluzki na długi rękaw (zrobiło się bardzo zimno) i gdy deszcz przestał padać poszliśmy w poszukiwaniu jakiegoś jedzenia. Niestety o tej porze już prawie wszystkie knajpy i sklepy były pozamykane (na zegarkach 22). Gdy już wracaliśmy do pokoju, on zauważył otwartą pizzerię. Ah ten sokoli wzrok 😉 Okazało się, że pizze można brać na wynos. Mało tego, mogliśmy też kupić wino! To miejsce to był strzał w dziesiątkę. Gorącą pizze zjedliśmy już w hotelowym łóżku, popijając włoskie wino.

Ten dzień dał nam nieźle w kość i niestety pokrzyżował nam trochę plany. Do Rzymu 154 kilometry i tylko jeden dzień przeznaczony na kręcenie. Będzie ciężko.

Ona

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *