Rowerem przez ruchome piaski? Czemu nie! Z Chojnic (bo tam przecież spędzaliśmy długi weekend) do Łeby to tylko 2 godziny drogi autem, więc grzechem byłoby nie przywitać się z Bałtykiem😊 Zaraz po śniadaniu spakowaliśmy rowery i ruszyliśmy nad polskie morze. Wydmy są wizytówką wybrzeża Słowińskiego i bez wątpienia główną atrakcją Łeby, dlatego koniecznie trzeba je zaznaczyć jako MUST SEE! Plan był bardzo prosty – chcieliśmy okrążyć jezioro Łebsko.
Po szybkim przeanalizowaniu Map Google i ustaleniu trasy, jednogłośnie stwierdziliśmy, że najlepiej będzie pierwsze kilometry przejechać przez Łebę w kierunku słynnej wydmy Łąckiej, później pokonać 12 kilometrowy odcinek brzegiem bałtyckiej plaży, wydostać się z niej, przeprawiając się przez kolejną wydmę tym razem Czołpińską, dotrzeć do miejscowości Kluki i stamtąd wrócić do Łeby znaną trasą rowerową EuroVelo 10. W sumie do przejechania jakieś 55 kilometrów.
Na początku 5 kilometrów dziurawą, betonową drogą, która pod koniec na szczęście przerodziła się w gruntową, dobrze utwardzoną leśną ścieżkę. Oczywiście musieliśmy uważać na niedzielnych rowerzystów, pieszych turystów a także na szaleńczo pędzące melexy, z najbardziej leniwymi wczasowiczami. Jednym słowem, trzeba było mieć oczy dookoła głowy. Wejście na teren Słowińskiego Parku Narodowego jest płatne i wiąże się z zakupem biletu. Do kasy ciągnęła się gigantyczna kolejka. Nam jednak udało się ją sprytnie ominąć. Jak? Kupiliśmy bilety online! Dzięki temu zaledwie po kilku minutach postoju, mogliśmy ruszyć dalej. Gdybyście tylko widzieli tą zazdrość, która malowała się na twarzach wszystkich turystów…
Byliśmy jedynymi rowerzystami, wdrapującymi się na Wydmę Łącką ze swoimi jednośladami. I naprawdę łatwo nie było. Buty grzęzły nam w piasku a do tego słońce grzało niemiłosiernie mocno. Ludzie mieli nas za niezłych świrów😉Czy warto było się tak męczyć? Zdecydowanie tak! To niesamowite miejsce wygląda niemal jak pustynia! Wydmy są pod ścisłą ochroną, a poruszać się po nich można wyłącznie w oznaczonych miejscach i wyznaczonymi szlakami. Podobno z naukowych obliczeń wynika, że za niecałe 400 lat piaski zasypią Łebę 😮.
Tony piachu rozciągały się po horyzont a ziarenka unoszone przez wiatr muskały nasze twarze. Łyk wody, kilka pstryknięć aparatem i mogliśmy ruszać dalej. Chcieliśmy jak najszybciej uciec od tabunu turystów (to nie fatamorgana).
Przed nami 12 kilometrowa przejażdżka brzegiem bałtyckiej plaży. Wiedzieliśmy, że będzie to sprawdzian siły i charakteru! Jechaliśmy tuż przy dobijających falach morskich, po wilgotnym piasku, bo tylko w tych miejscach podłoże było w miarę twarde. Woda morska odbijała się od nas jak od falochronów. Już po pierwszym kilometrze nasze buty były pełne wody, rowery oblepione piaskiem a łańcuch i przerzutki dawały znać, że jeszcze chwila a przestaną z nami współpracować. Jedynie wiatr był naszym sprzymierzeńcem, bo wiał prosto w plecy. Kręcenie po piasku nie było łatwym zadaniem (wąskie opony były bezlitosne).
Wystarczyło oddalić się od Łeby o jakiś kilometr, a plaże dzieliliśmy już tylko z całkiem oswojonymi mewami. Dopiero po 2 godzinach kręcenia, w oddali zaczęły malować się sylwetki spacerowiczów. To był znak, że właśnie zakończyło się nasze samotne „pedałowanie” po plaży, która naprawdę nas urzekła. Wprawdzie nogi bolały jak diabli, ale zabawa za to była przednia 😉.
Udało nam się dojechać do wydmy Czołpińskiej. Niestety aby się z niej wydostać, musieliśmy pokonać 4 kilometrowy, czerwony szlak pieszy (niebieskim można dojść do latarni morskiej Czołpino). Pomimo tego, że wydma ta jest mniejsza i nie robi tak spektakularnego wrażenia, to jednak spacer po niej dał nam nieźle w kość. Jedyne o czym marzyliśmy to zimna woda i chwila wytchnienia gdzieś w skrawku cienia.
Z Czołpina jechaliśmy przez miejscowość Smołdziński Las, w stronę bardzo znanej wsi Kluki, w której znajduje się Muzeum Wsi Słowińskiej. Zanim jednak rozpędziliśmy się na dobre, to we wsi Łokciowe wstąpiliśmy na zasłużony obiad. Jeśli będziesz kiedyś w tamtych okolicach to koniecznie wstąp do Restauracji Stodoła. To miejsce wypatrzył On i chwała Jemu za to 😉 Świetnie usytuowane miejsce wśród przyrody Słowińskiego Parku Narodowego z doskonałą lokalną kuchnią. Przepyszną pieczoną rybkę zjedliśmy na świeżym powietrzu, w cieniu, pod okazałym kasztanowcem. Było tak smacznie, że nie mieliśmy siły ruszyć się z miejsca 😉 Ale niestety robiło się już późno a przed nami jeszcze prawie 30 kilometrów rowerem i 2 godziny drogi autem do hotelu.
Żółtym szlakiem Słowińców jechało się całkiem przyjemnie. Przynajmniej na początku. Później niestety zaczęły pojawiać się pierwsze kałuże a następnie kolejne coraz większe. Drewniane kładki miały teoretycznie pomagać w poruszaniu się po wąskiej i rozmokłej trasie. W praktyce jednak chyba bardziej przeszkadzały (przed prawie każdą musieliśmy się zatrzymywać – próba podjazdu mogła zakończyć się upadkiem). Zaraz za mostkiem drogowskaz, wskazujący, że do Łeby zostało 21 kilometrów i szlak odbijający w lewo. Nie zdawaliśmy sobie wówczas sprawy z tego, że będzie to najgorszy odcinek na całym rowerowym szlaku. Szybko przyszło nam walczyć z wodnymi przeszkodami. Próbowaliśmy je przeskakiwać i jakoś omijać. Do czasu. Przeprowadzając rowery wpadliśmy w niepozorną z wyglądu kałużę. Okazała się być całkiem głęboka, bo wody i błota mieliśmy ponad kostki. Zawracanie i szukanie okrężnej drogi mijało się z celem. I tak byliśmy już cali brudni. On widząc moją minę pocieszał mnie i wciąż powtarzał, że błoto odmładza i odżywia skórę. Prawda, ale to bagienne z pewnością miało zupełnie inne działanie😉 Z wodą w butach i przy akompaniamencie rechotu żab, przemierzaliśmy Bagna Izbickie. Oj na długo zapadną nam w pamięci.
Z miejscowości Izbica przez Gać aż do Łeby jechaliśmy ścieżką rowerową EuroVelo10. Droga wyjątkowo nieprzyjazna – wyboje, dziury, piasek i tarka, która porządnie nas wytrzepała. 8 kilometrów przez Słowiński Park Narodowy. Szlak na tym leśnym odcinku prowadzi przez gruntową drogę, która praktycznie na całej swojej długości jest bardzo piaszczysta. Nie było jednak większego problemu aby ją przejechać – trzeba tylko mocniej i szybciej pedałować 😉. Każdy nawet najmniejszy postój kończył się zmasowanym atakiem much (błotko musiało naprawdę ładnie pachnieć 😉). Ostatnia prosta dała nam niezły wycisk. Finalnie w nogach prawie 55 kilometrów, ale myślę, że przy takich okolicznościach przyrody i z takimi niespodziankami na trasie, każdy kilometr liczył się podwójnie!
Skomentuj