Lubelskie wita!

Dzień 11: Przez Bug (Narewka – Janów Podlaski)

Obudził nas dźwięk budzika – na zegarkach 8 rano. Gigantyczna pszczoła w 3D z fototapety nad łóżkiem, spoglądała na mnie swymi wyłupiastymi ślipiami😂 Chcąc nie chcąc, wstałam. Nogi i tyłki dawały o sobie znać. Niestety nic nie wskazywało na to aby w najbliższym czasie miało się coś zmienić. Po śniadaniu i kubku mocnej, czarnej kawy ruszyliśmy w kierunku Janowa Podlaskiego. Do celu prawie 140 kilometrów, więc możecie sobie tylko wyobrazić nasz entuzjazm 😉. Do tego wszystkiego pogoda iście wakacyjna (ponad 30 stopni i żar lejący się z nieba). Niestety kręcenie kilometrów w takich warunkach nie należało do najłatwiejszych.

Zaczęliśmy inaczej niż zwykle. Otóż postanowiliśmy dotrzeć do Hajnówki główną drogą a nie szlakiem Green Velo biegnącym przez Białowieski Park Narodowy. W przeciwnym razie musielibyśmy cofać się i finalnie dokładać kilkanaście nadprogramowych kilometrów. O, co to, to nie!

Mijaliśmy przepiękne, kolorowe cerkwie, których mieniące się kopuły, były widoczne już z oddali. Pewnie pomyślicie sobie, że po kilku dniach kręcenia się po Podlasiu można mieć dość ich widoku, ale nic bardziej mylnego. W trakcie podróży nie przeszło nam nawet przez myśl, aby chociaż na chwilę nie zatrzymać się przed którymś z prawosławnych kościołów. Każdy z nich jest inny, wyjątkowy, magiczny i pełny tajemnic. Podlasie to prawdziwy tygiel kulturowy. Warto tutaj przyjechać, poczuć atmosferę „orientu” i spróbować zrozumieć te wszystkie historyczno-kulturowo-religijne zawiłości.

Przez kilkadziesiąt kilometrów jechaliśmy całkiem dobrymi, asfaltowymi drogami. On zapewniał, że gorzej nie będzie (wierzyłam w każde Jego słowo, bo w końcu już kiedyś tę trasę pokonywał)😉. To sprawiło, że humory dopisywały i gdy naszym oczom ukazała się plaża i woda, jednogłośnie stwierdziliśmy, że czas na postój. Przystanek MOR przy Zalewie Repczyce okazał się świetnym miejscem na letni wypoczynek. On zdecydował się na kąpiel w jeziorze, a ja podjęłam rękawice i postanowiłam przygotować coś do jedzenia. Niestety nie wiem co poszło nie tak, ale ryż po bałkańsku okazał się mocno al dente. Na szczęście sytuację ratowało wino!😂😉 Przysięgłam sobie wówczas, że do końca wycieczki nie tykam się garów („Makłowicz” jest tylko jeden). Czas biegł nieubłaganie szybko – nawet nie spostrzegliśmy kiedy wybiła 14. Pora ruszać!

Przed nami polna, piaszczysta droga a później kocie łby. Na szczęście można było przejechać wąską, wydeptaną ścieżką obok. Pół godziny później byliśmy już we wsi Rogacze gdzie czekała na nas kolejna, piękna, niebieska cerkiew. Ale uwaga – nie została tam wybudowana tylko przeniesiona z Dubin (koło Hajnówki). Teraz stoi na miejscu dwóch swoich poprzedniczek. Przyznacie, że piękna?!

 

Krótki postój na batona w czekoladzie i coś zimnego do picia (tego zaczynało już brakować). Pogoda była naprawdę upalna – pomimo kremów z wysokim filtrem byliśmy spieczeni na raka. Słońce i wysokie temperatury robiły swoje. Pojawiły się pierwsze oznaki zmęczenia i przegrzania organizmu. Żeby tego było mało, to droga, która miała być tą idealną, przypominała bardziej piaszczysty tor dla quadów, przez który momentami ciężko było przeprowadzać rowery (okazało się, że On 4 lata temu jechał „troszkę” inaczej 😉). Poziom frustracji osiągnął zenitu. Za jakie grzechy ja się pytam? Jechaliśmy w ciszy, nie odzywając się do siebie. Ja od czasu do czasu (gdy koła mojego roweru grzęzły w piachu), siarczyście klnęłam pod nosem (nie miałam już sił a wiedziałam, że do mety prawie 50 kilometrów). Trzeba było naprawdę mocno i szybko „pedałować”. Aaaa, zapomniałabym o komarach! Pojawiały się znikąd, gdy tylko człowiek przystawał aby złapać trochę oddechu.

Pewnie nie byłoby tak nerwowej atmosfery, gdyby nie fakt, że spieszyliśmy się na prom, którym mieliśmy dostać się na drugi brzeg Bugu. On kilka lat temu, w trakcie swojej samotnej, męskiej wyprawy, musiał przeprawiać się w bród przez rzekę. A wszystko przez nieczynną w Niemirowie przystań promową (z opowieści wiem, że wówczas był nielada atrakcją turystyczną – czuł się jak gwiazda rocka…ludzie z ukrycia robili zdjęcia 😉). Przygoda fajna, ale jak sam stwierdził, jest już za stary na takie numery 😂. Podążaliśmy zatem w kierunku drugiej przystani promowej, w Mielniku. Stresowaliśmy się, bo nie wiedzieliśmy tak naprawdę o której był ostatni kurs. Informacje w sieci nijak miały się do tych uzyskanych od miejscowych (przyznacie, że godzina 20 a 18 to dość spora różnica 😂).

Mknęliśmy niczym błyskawice. Nie straszne nam były nawet górki i podjazdy na ostatnich kilometrach. Żeby nie zabłądzić na samej końcówce, kilkakrotnie pytaliśmy się tubylców, skąd odpływa prom. Ze stanu mega wkurzenia przeszliśmy w stan euforii – cel osiągnięty! Okazało się, że dojechaliśmy z całkiem sporym zapasem czasowym (byliśmy o 17:45 a ostatni kurs z Mielnika miał mieć miejsce o godz. 19:40). Bilet za przewóz z rowerem to koszt rzędu 3 polskich złotych. Jest to prom górnolinowy, obsługiwany ręcznie (kierownikami tego pływającego przybytku było dwóch starszych Panów, którzy swoją kondycją fizyczną i siłą, mogliby zawstydzić niejednego młodzieniaszka). Funkcjonowanie przeprawy jest uzależnione także od poziomu wody w rzece, więc nie zawsze (niestety) uda się z niej skorzystać.

 

 

Lubelskie przywitało nas delikatnym deszczem. Ostatnia prosta dała nam niezły wycisk a mrucząca w oddali burza, motywowała do szybszego kręcenia. W końcu dotarliśmy do Pensjonatu Uroczysko Zaborek (położony jest 1500 metrów od trasy Green Velo więc to spore udogodnienie dla rowerzystów). I wiecie co Wam powiem? Do niektórych miejsc nie jeździmy, nie dlatego, że są nam nie po drodze. Po prostu nie mamy zielonego pojęcia o ich istnieniu. Dlatego tak bardzo cieszyliśmy się, że mieliśmy okazję gościć się w tym pięknym miejscu (Kasiu dziękujemy za miłe przyjęcie). Zaborek okazał się absolutnie magiczny. Sielsko i anielsko! Żałujemy tylko jednego – szkoda, że tak krótko.

Przepyszna kolacja, zaborkowe piwa rzemieślnicze i nalewki własnej roboty – prawdziwa uczta dla podniebienia. Właśnie między innymi za tę beztroskę i jedzeniową rozpustę tak bardzo kochamy wakacje!!! Chwilo trwaj! Lepszego zakończenia dnia nie mogliśmy sobie wymarzyć.

Przez całą noc grzmiało. Groźnym pomrukom akompaniowały krople deszczu uderzające o parapet. Około 22 zasnęliśmy jak małe dzieci z nadzieją na lepsze jutro.

  

Dzień 12: Nad Jeziorem Białym (Janów Podlaski – Okuninka)

Poranne niebo pokryte było gęstymi chmurami. Prognozy pogody były raczej optymistyczne, jednak my czuliśmy, że to nie zwiastuje niczego dobrego (jak się później okazało mieliśmy racje). Po śniadaniu obowiązkowa sesja zdjęciowa. Magiczne otoczenie, przestrzeń kusząca zielenią i zjawiskowy dworek…Czego chcieć więcej? Sceneria naprawdę zachwyca. Szkoda było tak szybko opuszczać to miejsce, chętnie byśmy zostali tutaj na dłużej, ale cel tego dnia był jasny – Okuninka i minimum 115 kilometrów jazdy!

Stało się to czego obawialiśmy się najbardziej. Błękitne niebo przybierało barwy atramentu. Zza pleców dochodziły odgłosy grzmotów. Przez prawie godzinę uciekaliśmy przed burzą aż w końcu nas dopadła. Z kłębiących się nad naszymi głowami chmur, spadło parę, nieśmiałych kropel deszczu. Niestety mżawka szybko przerodziła się w solidną ulewę. Padało niemiłosiernie mocno a wiatr potęgował tylko uczucie chłodu. Schowaliśmy się pod dachem jednego z przystanków autobusowych. Ku naszemu zdziwieniu z zaparkowanego nieopodal auta, wyszedł polski strażnik graniczny i wskazał nam bardziej bezpieczne schronienie. Dosłownie kilkaset metrów dalej mieścił się Dom Pielgrzyma w Pratulinie. Bez zastanowienia skorzystaliśmy z rady, bo na zewnątrz robiło się naprawdę nieciekawie (poniżej w filmiku przedsmak tego co nas spotkało). Na miejscu zjedliśmy pyszny sernik domowej roboty i gofry z cukrem pudrem. Po kilkudziesięciu minutach, deszcz ustał a my mogliśmy ruszyć dalej.

Cały czas jechaliśmy drogą wojewódzką wzdłuż rzeki Bug. Momentami od słupków granicznych z Białorusią dzieliło nas dosłownie kilkadziesiąt metrów (np. wieś Żuki, Kuzawka). Nasze telefony wariowały i co chwilę łączyły się z siecią naszych wschodnich sąsiadów.

Na 35 kilometrze Terespol. Szybko znaleźliśmy market, w którym udało się zrobić całkiem pokaźne zakupy. Tym razem On pilnował rowerów a ja poszłam na łowy. Po 20 minutach wróciłam z torbą pełną pyszności. Było wszystko, począwszy od wody, bułek, żółtego sera, winogrona a skończywszy na mocno nawilżających i ujędrniających skórę maseczkach na twarz 😂. Wszystko jasne – wieczór stał pod znakiem domowo-hotelowego SPA.

Sama trasa rowerowa, w porównaniu chociażby z Podlasiem czy Warmią i Mazurami – dość monotonna. Ale to tylko moja subiektywna ocena. Praktycznie cały czas asfaltem wzdłuż dróg wojewódzkich. Żadnych płyt, trylinki (nie wiedziałam, że kiedyś do tego zatęsknię) czy dzikiej zwierzyny, czyhającej gdzieś w krzaczorach 😉. Gdy nic się nie dzieje, znużenie szybko dopada a sama droga ciągnie się w nieskończoność. Oczywiście nie brakowało kolorowych, prawosławnych cerkwi, pięknych widoków, łąk czy pól pełnych zbóż. Aaaa, i jeszcze jedno – na minus niestety MORy, a właściwie ich brak przez bardzo długie odcinki. Sakwy pełne dobroci a my nie mogliśmy znaleźć miejsca aby przygotować posiłek. Skandal!😉

Z każdym kolejnym pokonanym kilometrem, rozpogadzało się. Do Okuninki wjechaliśmy skąpani w letnich promieniach słońca. Ta miejscowość wypoczynkowa położona nad Jeziorem Białym (niedaleko Włodawy) to idealne miejsce na wakacyjny wypoczynek. Oczywiście pod warunkiem, że lubisz widok rozentuzjazmowanego, turystycznego tłumu. My skakaliśmy z radości, gdy okazało się, że nasz hotel znajduje się z dala od centrum rozrywki. Ale zanim dotarliśmy do celu, musieliśmy przebrnąć przez tłum wczasowiczów. Dookoła pulsujące i bijące po oczach neony oraz odgłosy maszyn do gier. Z każdej niemal strony atakowały nas automaty zręcznościowe i stoły do cymbergaja a w powietrzu unosił się zapach gofrów, smażonej ryby i frytek.

Szybki prysznic, czyste ciuchy i kolacja w pobliskiej knajpce. Nie mieliśmy ochoty na spacer po mieście, więc zaraz po zachodzie słońca wróciliśmy do hotelowego pokoju. Czekolada z truskawkami, butelka wina i komedia na Netflixie – to wszystko tworzyło idealny zestaw na wtorkowy wieczór.

 

Ona

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *