Dwa lata temu, wspólnie z naszymi przyjaciółmi od biegania (i nie tylko 😉) postanowiliśmy zapisać się na Półmaraton w Lizbonie – jest to jedna z nielicznych okazji do poruszania się na pieszo po ponad dwukilometrowym, wiszącym moście, łudząco podobnym do tego w San Francisco (na codzień nie jest on przystosowany do ruchu pieszego, ani rowerowego). Niestety za sprawą szalejącego wirusa, nie było nam wtedy dane stanąć w szranki z ponad 35 tys. grupą biegaczy z całego świata. Było nam mega smutno, ale cierpliwość popłaciła. W końcu ustalono termin biegu – 08 maja 2022. Cieszyliśmy się jak małe dzieci. Ja to nawet trochę niedowierzałam. Z lekką dozą niepewności odczytywałam kolejne wiadomości od organizatorów, w obawie że znów odwołają albo przełożą bieg. W stolicy nikt z nas jeszcze nie gościł, była więc szansa poznać się trochę bliżej z miastem siedmiu wzgórz.
Piątek, 06 maja. Około 5:30 ruszyliśmy w kierunku lotniska w Berlinie. Podróż minęła pod znakiem śpiewających brzdąców, tańczących żab, latających much itd. itp. Polka bawiła się świetnie. A pozostali współpasażerowie? Przez kilka kolejnych dni nucili pod nosem dziecięce przeboje 😉
Nowo otwarte lotnisko w Berlinie – porażka (choć to nasza subiektywna ocena to patrząc po opiniach, bardzo zbieżna z poglądami wielu podróżujących). Prawie godzinę musieliśmy czekać na odprawę, pomimo tego że przed nami ludzi można było policzyć na palcach jednej ręki. Później nadanie wózka (kolejne pół godziny bo Pan nie potrafił zeskanować kodów kreskowych) i kontrola bezpieczeństwa. O mały włos a spóźnilibyśmy się na samolot.
Pola po raz kolejny pokazała klasę. Startu nie pamięta. Tak naprawdę to przespała praktycznie całą podróż. Może z 2 razy się przebudziła ale tylko po to aby skontrolować czy aby na pewno lecimy razem z Nią 😉
W Lizbonie byliśmy około 15 czasu lokalnego (jadąc do Portugalii należy pamiętać, że trzeba przestawić zegarek o godzinę do tyłu). Na zewnątrz gorąco. Bluzy szybko ustąpiły miejsca koszulkom z krótkim rękawem. Słonko pieściło nasze twarze. Wszyscy byliśmy tak spragnieni witaminy D, że postanowiliśmy spacerkiem dotrzeć do naszego wynajętego mieszkania. Szybki prysznic, kolacja na mieście a wieczorem winko i drinki na tarasie.
Sobotni poranek. Śniadanie na świeżym powietrzu w lokalu nieopodal. Wybór padł na Padaria Portuguesa – to sieć piekarni rozlokowana w wielu miejscach w Lizbonie. Bardzo fajna miejscówka żeby wpaść rano na kawkę i małe śniadanie. Pyszne, świeżo robione kanapki, croissanty na słodko, owoce i soki ze świeżo wyciskanych, słodziutkich pomarańczy. A no i koniecznie trzeba skosztować Pasteis de nata. Te małe babeczki budyniowe są tradycyjnym deserem kuchni portugalskiej. Przygotowane są na bazie ciasta kruchego, ciasta filo lub ciasta francuskiego. Przez cały wyjazd byłam ich wierną fanką 🙂
Po śniadaniu odbiór pakietów. Biuro zawodów znajdowało się w Seaside SportExpo w Centrum Kulturalnym w Belem. Z naszej lokalizacji to 10 kilometrów na pieszo. Trochę daleko. Biorąc pod uwagę, że na dworze patelnia i że nasi Panowie wybierali się popołudniu na mecz, czasu było naprawdę niewiele. Postanowiliśmy skorzystać z metra. Kilka przystanków dalej i byliśmy na placu Martim Moniz – bywa nazywany najbardziej wielokulturowym miejscem w Lizbonie. Teren wokół placu zamieszkują ludzie z Indii, Pakistanu, Turcji i krajów afrykańskich. Istny raj dla miłośników kuchni chińskiej, marokańskiej czy wietnamskiej.
Z placu Martim Moniz swój pierwszy kurs rozpoczyna słynny na całą Lizbonę, żółty tramwaj o numerze 28.
Przerwa na obiad i coś zimnego do picia – polecamy lokal Popolo. Bardzo dobre jedzenie, fajny klimat, miła obsługa i przystępne ceny.
Około 15 dotarliśmy do biura zawodów. Szczerze, pakiety (według mnie) trochę ubogie. Oprócz kilku ulotek, tylko koszulka techniczna, numer startowy ze zintegrowanym chipem, nie przepuszczający powietrza kapelusz i jakiś napój 😉 Liczyłam na batonika, czekoladkę albo jakiegoś cukierka a tu nic…Jako słodyczożerca bardzo nad tym ubolewałam 😉.
Kilka pamiątkowych fotek i każdy udał się w swoją stronę. To znaczy Panowie taksówką na stadion (mecz Benfica Lizbona – FC Porto – to ten z kategorii tych ważniejszych, wkońcu grali o tytuł mistrza Portugalii) a Panie na drinki 😉 Polka zza szyby Ubera podrywała miejscowych przystojniaków, wysyłając słodkie całusy (dobrze że ojciec tego nie widział 😉 )
To był intensywny dzień. Nazajutrz 21 km….
Niedziela – dzień startu. Jak mi się nie chciało wstawać! On i Polka spali sobie w najlepsze (portugalski klimat ewidentnie służył obydwojgu) a ja z pozostałą trójką biegaczy obmyślaliśmy strategie na nadchodzący bieg 😉Na śniadanie kanapki z żółtym serem i banan. Kilka wdechów i wydechów, kawka na wzmocnienie i kilkadziesiąt minut później byliśmy już w strefie startowej. Nasi najwierniejsi kibice (On, Polka, Kasia, Wojtek, Paweł i Kamil) czekali na nas na mecie, trzymając mocno kciuki. Dzięki Nim mieliśmy motywację by jak najszybciej znaleźć się po drugiej stronie mostu z upragnionym medalem w ręku.
Z każdej strony nadciągający biegacze. Klimat jedyny w swoim rodzaju. Poranek a upał już wykańczał. I ta myśl, że za kilka chwil trzeba będzie w takich warunkach biec nie napawał optymizmem. Ale cóż, odwrotu już nie było. Dobrze, że na linii startu byli ze mną Iza, Przemek i Piotr. Z Nimi jakoś raźniej! No i ta rozgrzewka w wykonaniu Panów – uśmiechać można się było bez końca😉 Trzeba przyznać, że sam Egurola nie powstydziłby się takiego układu. Chłopaki marnujecie się w tych korporacjach 😂
O biegu już pisałam. Relację i zdjęcia znajdziecie pod linkiem – https://5kilometr.pl/polmaraton-w-lizbonie/
Po biegu zasłużony obiad. W mieszkaniu byliśmy dopiero późnym popołudniem. Ja padałam na twarz więc mój plan na wieczór był bardzo prosty – kąpiel i łóżeczko. Poli ten pomysł bardzo przypadł do gustu – wtulone w siebie na wzajem zasnęłyśmy w 5 minut.
Poniedziałki zazwyczaj bywają bolesne, no ale nie te w Lizbonie 🙂 Słońce świeciło naprawdę mocno. To był ten dzień kiedy każdy z nas robił to na co miał ochotę (oczywiście oprócz wylegiwania się w łóżku😉). Nasza trójka postawiła na szwendanie się po mieście a pozostała część ekipy miała w planach zwiedzanie stadionu Benfiki Lizbona i przejażdżkę zabytkowym, żółtym tramwajem 28, docierając tym samym do najczęściej odwiedzanych miejscówek w Lizbonie (tego tramwaju zazdrościliśmy – karoca Polki nie mieściła się w wagonie).
Po śniadaniu city tour w naszym wykonaniu 😀 W pierwszej kolejności odwiedziliśmy, polecaną przez wielu podróżujących, zabytkową pijalnię wiśniówki A Ginjinha. Zawsze powtarzam, że nawadnianie się, zwłaszcza w tak upalne dni to podstawa 😂 Ginjinha to wyrabiany metodą tradycyjną likier owocowy. Oczywiście na bazie prawdziwych wiśni (potrafią lepiej uderzyć do głowy, niż sama nalewka), które w dużych ilościach pływają w każdej z butelek tego pysznego trunku. Likier można skosztować na miejscu (kieliszek kosztuje 1,20 euro), bądź zakupić butelkę i wypić nalewkę w domowym zaciszu. On kosztował i mówił, że dobre więc ja Jemu wierzę.
Dalej Łuk triumfalny „Arco da Rua Augusta” (został zbudowany dla upamiętnienia odbudowy miasta po trzęsieniu ziemi w 1755 roku), Praça do Comércio (jeden z największych placów w Portugalii o powierzchni 30 600 m²), spacer wzdłuż wybrzeża rzeki Tag (jest tak szeroka, że bardziej przypomina zatokę) i Pink Street (oficjalna jej nazwa to Rua Nova do Carvalho. Kiedyś była uważana za lizbońską „ulicę czerwonych latarnii”. To właśnie tutaj skupionych było wiele domów publicznych, tanich barów czy nocnych klubów. W 2011roku ulicę wyłączono z ruchu samochodowego, zamknięto domy publiczne i lokale ze striptizem a całą nawierzchnię ulicy pomalowano na różowo. Dziś to miejsce tętni życiem – mnóstwo barów i pubów. Bez wątpienia to jedno z najbardziej fotogenicznych miejsc w centrum Lizbony).
Chcąc trochę odetchnąć i nabrać sił, wstąpiliśmy do małej pizzerii Lupita. Duży piec do pizzy i kilka rozrzuconych jakby niedbale, błękitnych stolików. O wolnym miejscu siedzącym mogliśmy tylko pomarzyć. Wzięliśmy zatem pizzę na wynos (znaleźliśmy zielony skwerek i drzewo, pod którym mogliśmy choć na chwilę schronić się od prażącego słońca). Menu bardzo kreatywne – można znaleźć pizzę z dodatkiem orzechów włoskich, miodu, skórki cytrynowej, portugalskiej kaszanki itp. Jak dla mnie pizza mistrzostwo świata. Ale wiadomo o gustach się nie dyskutuje.
Mnóstwo tętniących życiem placów i kolorowych domów ozdobionych azulejos czyli kolorowymi kafelkami. Kolejne godziny spędziliśmy na spacerowaniu po wąskich uliczkach Alfamy (jest najstarszą i pełną charakteru dzielnicą Lizbony) i podziwianiu sztuki ulicznej, zwłaszcza tej w wykonaniu portugalskiego artysty Bordalo II. Na jego prace natknęliśmy się po raz pierwszy w Porto. Od tamtego momentu bacznie śledzimy jego poczynania. Do tworzenia zachwycających rzeźb zwierząt wykorzystuje materiały pochodzące z recyklingu a także zebrane śmieci. W ten sposób chce ostrzegać ludzi przed zanieczyszczeniem i wszelkiego rodzaju zagrożonymi gatunkami. Nam udało się spotkać wielkiego szympansa, zwisającego z dachu kamienicy (w podwórku, przy Rua de Xabregas 49) a także kolorową żabę, rozpłaszczoną na fasadzie niewysokiego budynku (nieopodal Museu Nacional do Azulejo – muzeum słynnych płytek ceramicznych).
Wtorek. Ostatni dzień wakacji w całości przeznaczyliśmy na plażowanie. Wynajętymi autami zwiedzaliśmy wybrzeże Atlantyku. Najpierw plaża Foz do Lizandro – piękna, duża i dzika. Polka oceanu i tak dużej piaskownicy jeszcze nigdy nie widziała. Oj jak Ona piszczała z radości 🙂 Oczywiście musiała sprawdzić jak smakuje portugalski piasek – testy wypadły pozytywnie, był dobry i to bardzo 🙂 Jak plażowanie to oczywiście kocyk, mini piknik i kąpiel w Atlantyku. I to błogie nic nie robienie. Później plaża de Ribeira d’Ilhas. To tylko godzina drogi na północ od Lizbony. Jedno z lepszych miejsc do surfowania w Portugalii. Co tu dużo mówić – raj dla surferów. w 2011 roku miejsce to zostało nazwane pierwszym w Europie „Światowym Rezerwatem Surfingu. Widoki – wspaniałe! W drodze powrotnej Praia de São Julião. Piękna, mała plaża, która najbardziej mnie zauroczyła. To tutaj On zrzucił koszulę i „wskoczył” do zimnego oceanu a w ślad za nim nasza Izabela 😉 Była też i mała sesja zdjęciowa. Generalnie żal było wracać. Na samym końcu Cabo da Roca czyli najdalej wysunięty na zachód przylądek Europy. Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że warto się tam wybrać. Przecież nieczęsto ma się możliwość stanąć oko w oko z bezkresnym oceanem.
Wszystko co dobre i piękne, szybko się kończy. Do mieszkania wróciliśmy wieczorem. Szybkie pakowanie walizek i do łóżek. Noc taka krótka. Budzik wyrwał nas ze snu stanowczo za szybko (pobudka o 3:15 – nigdy więcej lotów o tak nieludzkiej porze🙈). Opuszczaliśmy jeszcze śpiące miasto. Jakoś tak smutno…Może jeszcze kiedyś wrócimy?
Skomentuj