Dzień 7: Farfuglaheimili Tjaldstæðið – Reykir
Całą noc padało. Obudził nas silnie wiejący wiatr, który dobijał się do drzwi naszego przybytku. W namiocie zrobiło się bardzo zimno więc nie było już mowy o dalszym spaniu. Szybko przenieśliśmy się do domku gościnnego. Tam zjedliśmy śniadanie i wypiliśmy gorącą kawę. Musieliśmy obmyślić plan działania. Do następnego kempingu było 65 kilometrów. Niby nie dużo, ale już wtedy wiedzieliśmy, że siła i niekorzystny dla nas kierunek wiatru będzie utrudniał jazdę.
Kilka godzin później zwinęliśmy namiot i cały dobytek przenieśliśmy do ciepłego pomieszczenia. Mogliśmy na spokojnie spakować sakwy i choć trochę wysuszyć namiot i płachtę, która stanowiła jego podłogę.
Przez dłuższą chwilę przyglądał się nam pewien mężczyzna, który jak się później okazało był francuskim przewodnikiem turystycznym po Islandii. On tak jak i my ubóstwiał rowery, dlatego organizował przede wszystkim wycieczki rowerowe. Tego dnia czekał właśnie na grupę Francuzów, z którymi na jednośladzie miał przemierzać północą część wyspy. Islandię znał jak własną kieszeń. Udzielił nam kilku naprawdę cennych rad i wskazówek na dalszą drogę. Fajnie było spotkać na tym odludziu człowieka, mającego podobną pasję i zainteresowania co my.
Około godziny 14 ruszyliśmy w kierunku kolejnego kempingu w Reykir. Na zewnątrz niestety pogodowa masakra. Wiatr wiał prosto w twarz z prędkością zwalającą z rowerów. Pod mocny wiatr pedałuje się okrutnie. Wkładaliśmy dwa razy więcej siły a i tak jechaliśmy znacznie wolniej niż normalnie. Do tego wszystkiego otwarta przestrzeń i ruchliwa droga numer 1. Mimo braku sił, utrzymując się ledwo na rowerze, nadal kręciliśmy kilometry. Szybka przerwa na coś gorącego do picia i musieliśmy ruszać dalej (podczas postoju wiatr bardzo szybko wychładzał). W połowie drogi zatrzymaliśmy się w przydrożnym barze, gdzie zjedliśmy porządny posiłek. W restauracji było cieplutko (miła odmiana od tego czego doświadczaliśmy przez kilka ostatnich dni). Duży zastrzyk energii i już w zdecydowanie lepszych nastrojach pokonywaliśmy kolejne odległości.
Na niebie pojawiły się ciemne chmury, które nie zwiastowały nic dobrego. Chwilę później zaczęło padać. Z pokorą przyjęliśmy pierwsze krople deszczu. Zrobiło się zimno. Szybka zmiana garderoby i wiatrówki ustąpiły miejsca kurtkom przeciwdeszczowym. 20 kilometrów przed kempingiem zjechaliśmy w boczną drogę, która już bezpośrednio prowadziła nas do celu. Około godziny 22 byliśmy na miejscu. Pole namiotowe znajdowało się w bezpośrednim sąsiedztwie szkoły podstawowej, która w sezonie wakacyjno-urlopowym stanowiła bazę noclegową dla turystów.
Deszczowa i wietrzna aura z uporem maniaka przeszkadzała w budowaniu naszego domu. Po dłuższej chwili udało się. Jedyne o czym marzyliśmy to gorący prysznic i coś ciepłego do zjedzenia. Osoby takie jak my, podróżujące z namiotem, mogły korzystać z łazienek i zaplecza gastronomicznego, znajdującego się w szkole. Ze szkolnej stołówki dobiegały dźwięki polskich piosenek. Okazało się, że pracował tam Polak. Młody chłopak ucieszył się na nasz widok (chyba dawno nie widział w tych okolicach swoich rodaków). Poznaliśmy także szefową całego hotelu, która przygotowała dla nas gorącą herbatkę. Po krótkiej pogawędce udaliśmy się w kierunku łazienek, gdzie czekały na nas prysznice z ciepłą wodą. Nie spodziewaliśmy się, że tego wieczoru może nas coś jeszcze miłego spotkać. A jednak. Szefowa (nazywana przez pracującego tam Polaka „Big Mama”) zaproponowała nam nocleg w jednej z sal lekcyjnych, która w tym okresie stanowiła pokój hotelowy. Było już prawie po 23 więc pomieszczenie i tak stałoby puste aż do następnego dnia. On początkowo grzecznie podziękował, twierdząc, że namiot już stoi i że prześpimy się na zewnątrz. Gdybyście widzieli wtedy minę kobiety. Na dworze wiało tak mocno, że deszcz padał poziomo. Nie mogłam pozwolić na to, żeby okazja spędzenia nocy w ciepłym pokoju przeszła nam koło nosa. Kilka kopnięć w kostkę i On szybko zmienił zdanie. Musieliśmy tylko przynieść z namiotu swoje śpiwory i małe poduszki. Zgarnęliśmy od razu wszystkie sakwy z ciuchami i elektroniką. Chcieliśmy wykorzystać ten moment na porządne suszenie przemokniętych ubrań i na podładowanie elektroniki. Ta noc była wyjątkowa. Spaliśmy w wygodnych łóżkach, w pokoju z tablicą lekcyjną, stołem do ping-ponga, fortepianem i ciepłymi grzejnikami. Zasnęliśmy jak małe dzieci.
Dzień 8: Reykir – Varmahlíð
Jak miło było obudzić się w wygodnym łóżku (wprawdzie nie swoim ale za to bez bólu pleców i wbijających się w ciało kamieni). Wypoczęci i w dobrych nastrojach ruszyliśmy na poszukiwanie jedzenia. Marzyliśmy o czymś innym niż posiłek liofilizowany, kanapka z żółtym serem czy gorący kubek. Już w oddali czuć było unoszący się zapach smażonych naleśników i jajecznicy z tostami. Tak powinny wyglądać każde poranki 😊 Na koniec mocna, czarna kawa i mogliśmy wsiadać na nasze rowery.
Przez około 25 kilometrów jechaliśmy drogą gruntową, mijając jezioro Svínavatn (jedno z większych na południe od Blönduós). Przepiękne widoki rekompensowały trudy podjazdów pod pojawiające się coraz częściej mniejsze i większe wzniesienia. Dookoła nas porośnięte zielenią szczyty górskie, płynące strumyki, śpiewające ptaki i nieskończona ilość pól. Wzdłuż drogi biegające konie. Jest to jedna z najczystszych ras koni na świecie. Islandczycy z ogromną pieczołowitością dbają o ich ochronę. Pomimo tego, że istnieje możliwość eksportu pojedynczych sztuk, to gdy takie zwierzę opuści kraj, nie może już powrócić. Islandzkie konie są zdrowe i długowieczne (mogą żyć nawet 40 lat). Wyglądają słodko!
Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy do kempingu w Varmahlíð, położonego tuż przy obwodnicy, obok dużej stacji benzynowej i marketu. Na polu namiotowym szybko znaleźliśmy wolne miejsce. Postawiliśmy swój dom, rozpakowaliśmy bagaże i wspólnie na rowerach już bez zbędnego balastu wybraliśmy się na zakupy do pobliskiego sklepu. Tego dnia pokonaliśmy prawie 52 kilometry. Zmęczeni ale szczęśliwi szybko zasnęliśmy. Dobranoc!
Dzień 9: Varmahlíð – Akureyri
Tego dnia czekała nas dość spora wyprawa – do najbliższego kempingu mieliśmy prawie 100 kilometrów. Główną drogą jechaliśmy do Akureyri czyli „stolicy” północy, największego poza Reykjavikiem miasta Islandii. Wiedzieliśmy, że dzika i górzysta północ będzie miała dla nas sporo niespodzianek (i to niekoniecznie tych przyjemnych), dlatego kemping w Varmahlíð opuściliśmy wczesnym rankiem.
Początek spokojny (aż za bardzo 😉). To jak cisza przed jakąś burzą. Z każdym kolejnym kilometrem powoli wdrapywaliśmy się pod spore podjazdy, żeby chwilę później z nich zjechać. Dookoła kamieniste pagórki, ogromne połacie niczego a także rozciągające się doliny i pasące się na nich owce. Tym razem wiatr nie dokuczał i mogliśmy równym tempem zmierzać do mety. Na 25 kilometrze przerwa na jedzenie i uzupełnienie elektrolitów. Postój w miłych okolicznościach przyrody, przy wąskim, górskim strumyku z widokiem na małe, wijące się pośród skał wodospady. Bardzo przyjemna sceneria.
Od 30 kilometra rozpoczęła się nasza rowerowa wspinaczka. Metr po metrze, mozolnie, z ciężarem sakw i sprzętem biwakowym brnęliśmy w górę. I tak prawie przez 2 godziny, pokonując zaledwie 25 kilometrów. Później z górki. Nawet delikatny, boczny wiatr nie był w stanie popsuć nam tej przyjemności. Tuż przed zjazdem na kemping znów dość ostry podjazd. Zmęczenie dawało się we znaki dlatego podjęliśmy decyzję o zejściu z rowerów i podprowadzeniu ich prawie do samego pola namiotowego.
Około godziny 20 dotarliśmy do kempingu Lónsá, położonego 3 kilometry od Akureyri. Dość przestronne pole dla namiotów, rozkładanych kamperów i przyczep stacjonarnych. Miejsce z małą, otwartą chatką z umywalkami (bez sprzętów kuchennych), z prysznicem i toaletami. Tego wieczoru mieliśmy w planach zwiedzanie miasta ale po zażyciu ciepłej kąpieli, zasnęliśmy jak małe dzieci.
Choć już słyszałam Waszą opowieść o Islandii jak wróciliscie, ale to jak pięknie i obrazowo o tym piszecie to aż serduszko mocniej bije. Cudowna podróż, jak ktoś by chciał pojechać to mają cenne wskazówki ???