Bociany, łosie i kolorowe cerkwie

Dzień 9: Carska droga nie tylko dla cara (Augustów – Białystok)

Sobota. Tego dnia nie było mowy o wakacyjnym lenistwie. Na zegarkach 4:30 – środek nocy! Budzik wyrywał nas ze snu zdecydowanie za wcześnie. Każdy normalny człowiek o tej porze śpi, ale nie my 😉 On standardowo negocjował kilka dodatkowych minut snu. Spokojnie, przecież nie jestem katem – zgodziłam się na jedną, krótką drzemkę 😉. Czekała nas spora przeprawa – do Białegostoku prawie 160 kilometrów! Na dodatek Pani z telewizji straszyła potwornymi upałami, więc zależało nam aby do południa pokonać jak najdłuższy odcinek trasy😉.

Najpierw drogą asfaltową a później kilka kilometrów szutrem wzdłuż Kanału Augustowskiego. Tam śniadanie na świeżym powietrzu. W tak pięknych okolicznościach przyrody nawet kawa rozpuszczalna smakowała jakby lepiej 😉. Pogoda dopisywała. Słonko coraz śmielej wychodziło zza chmur a do tego delikatny wiatr wiejący jakby w plecy. Spokój, cisza, rozpościerający się krajobraz i śpiewy ptaków sprawiły, że czas na chwilę zwolnił. We wsi Dębowo minęliśmy ostatnią śluzę na Kanale Augustowskim (tutaj wody mieszają się z Biebrzą). To miejsce to coś w rodzaju nieformalnej granicy dwóch krain…

Jadąc na rowerze hybrydowym bez amortyzacji co jakiś czas musieliśmy mocno trzymać kierownicę i szukać jak najlepszego toru jazdy. Niestety piasek i szuter trochę uprzykrzały życie. Szkoda.

Znad Biebrzy mamy jedno wakacyjne wspomnienie – komary! Były absolutnie wszędzie i do tego nie okazywały żadnej litości! Aaaa i jeszcze te natrętne końskie muchy – no cóż taki mamy klimat 😉.

Dobry, równy asfalt pojawił się pod naszymi kołami na Carskiej Drodze. Prawie 35 kilometrów przez biebrzańskie bagna, z miejscowości Goniądz aż do Strękowej Góry. Postawione wzdłuż trasy znaki wciąż nam przypominały, że jest to ulubione miejsce niezaprzeczalnych władców Biebrzy – łosi! Niestety nam nie udało się zobaczyć zwierzaków. Może dlatego, że latem lubią schładzać się na bagnach? W zamian za to mieliśmy bliskie spotkanie z małym stadkiem szerszeni. I żeby nie było, wcale nie zabiegaliśmy o ich towarzystwo 😉. Może przejeżdżaliśmy blisko ich gniazda? A może to nasz urok osobisty? Sama nie wiem. Racjonalnych powodów do ataku brak 😉. Już samo ich pojawienie się budziło prawdziwą zgrozę, a złowrogie brzęczenie przyprawiało o ciarki. Zdecydowaliśmy się na ucieczkę. Kręciliśmy ile sił w nogach! Wtedy chyba padł rekord na 5 kilometrów! Przez ten czas szerszenie leciały za nami, ani na chwilę nam nie odpuszczając. Dopiero po kilkudziesięciu minutach jazdy, niebezpieczeństwo zostało zażegnane! W końcu przyszedł czas na odpoczynek. Kanapki z żółtym serem (przy tych temperaturach bardziej przypominały tosty), po litrze na głowę (wody oczywiście 😉) i wróciliśmy do żywych.

Częściej niż auta mijaliśmy innych rowerzystów, którzy powolutku kręcili kilometry wzdłuż Biebrzy (najwidoczniej nic ich nie goniło 😂). Niestety jeśli ktoś liczy na malownicze widoki, może się rozczarować. Trasa wzdłuż Carskiej Drogi biegnie głównie przez las. Oczywiście można korzystać ze ścieżek przyrodniczych, które prowadzą przez bagienne tereny. My jednak postanowiliśmy nie zbaczać z trasy i do końca trzymać się pomarańczowych znaków (do tej pory czujemy Bagna Izbickie i stronimy od podobnych atrakcji 😉).

Od Strękowej Góry do Tykocina jechaliśmy wzdłuż Narwi, mając ją nawet kilka razy w zasięgu wzroku. Przez prawie 30 kilometrów mknęliśmy asfaltowymi drogami, które od czasu do czasu serwowały nam dziurawe niespodzianki. Dopiero na 130 kilometrze pojawiły się szutry i tak uwielbiane przez nas płyty (na szczęście te bez dziurek 😉), które doprowadziły nas do Jazu na Narwi. Niestety byliśmy trochę rozczarowani gdy okazało się, że szlak Green Velo nie prowadzi przez popularną, pływającą platformę w Narwiańskim Parku Narodowym. Mowa o kładce Śliwno-Waniewo. Aby dostać się na drugi brzeg rzeki trzeba użyć siły swoich mięśni i ciągnąć za łańcuchy. Podobno nie jest to lekka sprawa – platforma swoje waży. Wprawdzie od szlaku Green Velo to niecałe 7 kilometrów, ale uwierzcie mi, że gdy w nogach ponad setka, to naprawdę każdy, nawet najmniejszy kilometr jest na wagę złota.

Ostatnie 25 kilometrów to prawdziwy dramat. Słońce i wysokie temperatury robiły swoje. Pojawiły się pierwsze oznaki zmęczenia i  przegrzania organizmu (ból w klatce piersiowej i zawroty głowy). Momentami łapałam się na tym, że jechałam i spałam jednocześnie 😄. Po prostu oczy same się zamykały – to było silniejsze ode mnie. Mało mobilizujące były też błędne oznaczenia szlaku (pomarańczowe tabliczki zakłamywały rzeczywistość – oczywiście na naszą niekorzyść). Dobrze, że tym razem rowerowa nawigacja nas nie zawiodła. Końcówka dłużyła się najbardziej. Mieliśmy wrażenie, że kręcimy i stoimy w miejscu. No ale w końcu udało się! Po 11 godzinach (w tym 8,5 h kręcenia), ze 160 kilometrami w nogach, dotarliśmy pod same drzwi hotelu. Uratowani! O prysznicu, czystych ciuchach i czymś zimnym do picia, marzyliśmy już jakieś kilkadziesiąt kilometrów temu.

W ramach popołudniowego rozruszania obolałych mięśni, poszliśmy zwiedzać miasto. Do tej pory słyszeliśmy, że Białystok to dziura zabita dechami, dziki i zapyziały wschód, miejsce poprostu kojarzące się z niczym. I wiecie co Wam powiem – stolica Podlasia jest fajniejsza, niż ją malują. Miasto zrobiło na nas piorunujące wrażenie. Oczywiście nie mogliśmy odpuścić sobie wizyty w Pałacu Branickich (zaliczany jest do najpiękniejszych realizacji barokowej architektury w tej części Europy). Ciekawostką jest to, że obok pałacu Branickich już w 1748 roku powstał teatr, czyli kilkanaście lat przed otwarciem Teatru Narodowego w Warszawie, który jest uważany za pierwszy teatr na polskiej ziemi.

Spacerując białostockimi uliczkami natrafiliśmy na „Dziewczynkę z konewką”, czyli najsłynniejszy mural tego miasta. Rynek jak rynek – zatłoczony. Ilość turystów a także przepełnione restauracje i ogródki piwne, skutecznie zniechęciły nas do dłuższego szwendania się. Poza tym zmęczenie dawało się we znaki. Około 20 wróciliśmy do hotelowego pokoju. Z kieliszkiem wina w ręku, w ciuchach i przy zapalonym świetle, zasnęliśmy jak małe dzieci. To był bardzo długi i intensywny dzień.

Dzień 10: W Krainie Otwartych Okiennic (Białystok – Narewka)

Za nami krótka noc. Przy śniadaniu i kubku mocnej, czarnej kawy, obmyślaliśmy nasz plan działania. Do wyboru dwie trasy – krótsza, prowadząca szlakiem Green Velo bezpośrednio do Narewki  (jakieś 60 kilometrów) albo dłuższa (około 110 kilometrów), biegnąca przez Krainę Otwartych Okiennic (jest to szlak wiodący przez trzy unikatowe pod względem architektonicznym wsie – Trześcianka, Puchły i Soce. My ze względu na dalsze plany chcieliśmy odwiedzić tylko tę pierwszą). Mieliśmy naprawdę ciężki orzech do zgryzienia, bo z jednej strony marzyliśmy o tym aby jak najszybciej dojechać hotelu, a z drugiej chcieliśmy osobiście sprawdzić czy owa kraina to rzeczywiście wyjątkowo klimatyczna miejscówka (odnalezione w sieci zdjęcia bardzo nas zaintrygowały). Muszę jednak przyznać, że On był dość sceptycznie nastawiony. Nie dziwię się wcale – już nieraz oglądaliśmy bajecznie piękne zdjęcia, które potem nijak miały się do rzeczywistości. No cóż, ciekawość zwyciężyła!😉

Wyjechaliśmy dopiero o 10. Trochę późno ale niestety nogi i tyłek nie chciały wcześniej współpracować. Zaprzęgliśmy zatem swoje rowery i ruszyliśmy. Kierunek Narewka. Około 15 kilometrów elegancką ścieżką rowerową, biegnącą wzdłuż drogi wojewódzkiej (676). Tak do samego Supraśla. Tam trochę pobłądziliśmy, wykręcając w sumie kilka, dodatkowych kilometrów. Na 32 kilometrze Królowy Most – wieś, w której toczyły się losy bohaterów m.in. „U Pana Boga w ogródku”.

Właściwie cały czas poruszaliśmy się mało uczęszczanymi drogami wiejskimi i polnymi. Głównie mijaliśmy kolejne pola i kolorowe cerkwie. Oczywiście nie obyło się bez niespodzianek. Przemierzając podlaskie bezdroża wjechaliśmy w jakąś leśno-polną dróżkę, pełną zielonych chaszczy. W oddali słychać było szczekanie psów (te dźwięki nas paraliżowały – wciąż wspominamy to sławetne spotkanie z katalońskimi “psiakami”😉 ). Tych upałów chyba i rowerowa nawigacja miała dość. Wciąż wskazywała skróty (na moje oko to jakieś nieistniejące szlaki), utrudniając nam w ten sposób dotarcie do celu. I tak przedzierając się przez gąszcze zarośli i błoto, dojechaliśmy do Trześcianki.

Dominująca nad miejscowością zielona cerkiew pochodzi z końca XIX wieku. Kolor nieoczywisty (zazwyczaj dominuje niebieski), dlatego myślę, że warto zobaczyć świątynię na własne oczy. Charakterystyczną cechą domów są zdobienia niespotykane w innych regionach Polski (znane przede wszystkim dla sztuki ludowej). W piękne, ażurowe wzory malowane są (oczywiście oprócz okiennic) także ganki, narożniki i szczyty. Region ten wciąż pozostaje nieodkryty i to chyba jest najfajniejsze. Garstka turystów, spokój i cisza. Jeśli chcesz doświadczyć wolnego, leniwego życia na prowincji, to musisz tutaj przyjechać. Wiele się tam nie działo (i raczej nadal nie dzieje), ale chyba właśnie o to chodzi.

Przed powrotem na szlak Green Velo, szybkie zakupy w lokalnym sklepiku. Nie powiem, byliśmy nie lada atrakcją dla przesiadujących na ławeczkach, starszych panów. Ludzie mówią do siebie gwarą z mocnymi naleciałościami wschodniosłowiańskimi i możecie się śmiać, ale spędzając czas wśród miejscowych, łapaliśmy się na tym, że zaczynaliśmy mówić dokładnie tak jak oni 😂

Po uzupełnieniu bidonów, zjedzeniu lodów i prawie całej tabliczki czekolady, mogliśmy ruszyć w dalszą podróż. Do celu niecałe 35 kilometrów. Mamy między sobą taką niepisaną umowę, że ostatnie 10 kilometrów się nie liczy (nie raz takie podejście nas uratowało). W dobrych nastrojach, kręciliśmy ile sił w nogach. Mijaliśmy kolejne wioski i zielone pastwiska, na których przestrzeń pokojowo dzieliły między sobą krowy i bociany. Boćki występowały w ilościach hurtowych. Gniazda na każdym dachu i słupie. W pewnym momencie widzieliśmy kilkanaście bocianich rodzin w jednym miejscu (w gnieździe potrafiło być po 7 bocianów – nie pytajcie, nie wiem jakim cudem)!  Od czasu do czasu trafiał się też jakiś indywidualista, który kontemplował życie na jakiejś oddalonej od cywilizacji lampie ulicznej.

Do Narewki dotarliśmy około 19. Nawet niezły czas, biorąc pod uwagę dystans, mordercze temperatury i częste przystanki. Zatrzymaliśmy się w Dworze Bartnika. Motywem przewodnim hotelu są pszczoły i miód. Na ścianach mnóstwo znaczków pocztowych, pocztówek i kart telefonicznych z wizerunkiem tychże owadów.

Szybka kolacja, kilka drinków na bazie miodu i zasnęliśmy jak małe dzieci. Czy kolejny dzień był bardziej łaskawy? Odpowiedź jest prosta – NIE! 😂

Ona

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *