El Nido – Coron
Już o 5 rano obudził nas wrzask kogutów i dobiegający z ulicy hałas tricykli (na Filipinach nie musieliśmy nastawiać budzików 😂). To był ten dzień, w którym opuszczaliśmy El Nido i ruszaliśmy w dalszą podróż. Kierunek Coron – małe portowe miasteczko, położone na wyspie Busuanga. Mieliśmy jeszcze trochę czasu aby w towarzystwie biegających po ścianie niebiesko-zielonych jaszczurek, przepakować swoje bagaże (zwłaszcza, że pojawiło się kilka dodatkowych gadżetów 😉). Około godziny 7 rano byliśmy w porcie, gdzie czekał już na nas szybki prom. Cała podróż trwała 4 godziny. Dla mnie to wieczność – niestety dopadła mnie choroba morska. O lekach nawet nie pomyślałam a do tego On nie pomagał, mówiąc wciąż o jedzeniu i zakupie chipsów w „barze” na statku 😂 Na dodatek siedzieliśmy na dziobie tego pływającego przybytku, przez co już po niecałych 30 minutach rejsu musiałam opuścić swoje miejsce. Z powodu fal, prom bujał się niemiłosiernie mocno. Praktycznie całą podróż przestałam na tyłach pokładu, z idealnym dostępem do WC i do jedynych działających klimatyzatorów.
Około godziny 13 dopłynęliśmy do Coron. Radość była przeogromna! Kilka minut czekaliśmy na bagaże a później już kolorowym trójkołowcem mknęliśmy w kierunku hotelu. Szybki prysznic, czyste ciuchy i zasłużona drzemka. Po południu spacer po miasteczku, kolacja i kolorowe drinki na lepszy sen.
Mount Tapyas– taki nasz Giewont
Pobudka wczesnym rankiem. Z czołówkami na głowach ruszyliśmy w kierunku Mount Tapyas, wzgórza górującego nad miastem. Do pokonania 721 schodów – niby nic wielkiego ale nawet z rana, przy temperaturze prawie 30 stopni każdy schodek liczył się potrójnie 😉 Zdyszani, zmęczeni i z rumieńcami na polikach dotarliśmy do celu. Czy polecamy? OCZYWIŚCIE! Wschód słońca i pocztówkowy widok jaki roztacza się ze wzgórza na całe miasto i zatokę jest wart każdej kropelki potu! Na szczycie krzyż (trochę jak na Giewoncie) i napis CORON w typowo hollywoodzkim stylu. Byliśmy tylko my i jakiś jeden „zagubiony” turysta. Właśnie ta cisza uczyniła to miejsce niesamowicie magicznym. Do tego stopnia, że wspięliśmy się na wzgórze raz jeszcze (tym razem aby podziwiać zachód słońca).
Przez cały dzień padał przelotny deszcz. Taki ciepły, przyjemny i idealny na spalone słońcem ciało. Postanowiliśmy wykorzystać ten czas na zwiedzanie miasta. Długo spacerowaliśmy po jego wąskich uliczkach i targu, chłonąc niezwykłą, jedyną w swoim rodzaju atmosferę. Na bazarze w Coron można było znaleźć wszystko – od warzyw, po „oryginalne” ubrania, zabawki i jedzenie. To tam doświadczyliśmy prawdziwych Filipin. Niestety ze względów higienicznych i sanitarnych nie odważyliśmy się na skosztowanie miejscowych przysmaków. Każde mięso przechodziło proces bardzo długiej obróbki cieplnej (mocno grillowane, wręcz spalone). W sumie z drugiej strony nie ma się co dziwić – mięso po całym dniu spędzonym na słońcu, nie pachniało fiołkami i z pewnością nie zachęcało do konsumpcji😉I jeszcze atakujące nas z każdej strony stoiska z Balutem, czyli zapłodnionym ptasim jajem (zwykle kaczka). Przechowywane jest ono na słońcu, po to by utrzymało ciepło. Po około 9 dniach takiego „leżakowania” jaja są sprawdzane na obecność embriona aby później po kolejnych kilku dniach były gotowe do spożycia. Na Filipinach to afrodyzjak, który spożywa się w całości (wraz z kośćmi i dziobem) a nam na samą myśl o nim robiło się niedobrze.
Maquinit Hot Spring
Coron okazało się ładnym ale dość ciasnym i zatłoczonym miasteczkiem (choć turystów wciąż mniej niż w El Nido). Wystarczyło jednak wyjść poza jego granice aby na swojej drodze nie spotkać innych przyjezdnych.
Tego dnia pogoda raczej nie rozpieszczała (słońce nieśmiało przedzierało się przez chmury i padał delikatny deszczyk). To był idealny moment na wizytę w Maquinit Hot Spring. Słyszeliśmy, że najlepiej jest wybrać się tam popołudniu, gdy słońce już tak nie grzeje (w ciągu dnia temperatura wody możne być za wysoka). Nasz hotel znajdował się w odległości jakiś 5 kilometrów od gorących źródeł, dlatego też całą trasę postanowiliśmy pokonać na pieszo (droga szutrowa i wyboista). Obrzeża miasta tętniły życiem, którego na próżno szukać w materiałach reklamowych (bieda przeogromna). Długą chwilę maszerowaliśmy w asyście dzieciaków wracających ze szkoły, witających się z nami jakże popularnymi na Filipinach okrzykami „HI” i „HELLO”.
Około godziny 16 dotarliśmy do celu. Gorące źródła okazały się idealnym miejscem na wypoczynek. Ból nóg i zmęczenie zostały szybko zmyte leczniczą wodą. Do tego delikatna mżawka na ochłodę. Było tak cudownie, że nie chciało się wracać. Dopiero po kilku godzinach totalnego resetu, wróciliśmy do Coron, gdzie wieczór spędziliśmy w okolicznych barach. Codziennie o 20, muzyka na żywo. Wspominałam już, że Filipińczycy uwielbiają śpiewać? Idealnie identyfikują się z tekstem piosenki: „śpiewać każdy może trochę lepiej lub trochę gorzej ale nie o to chodzi jak co komu wychodzi. Czasami człowiek musi, inaczej się udusi,uuu”. Bez kilku mocnych drinków nie przetrwasz 😂
Ultimate Island Hopping
Rankiem, około godziny 9.30 stawiliśmy się na przystani w Coron. Niestety i tym razem z prawie godzinnym opóźnieniem. Cóż, taki mamy klimat 😉 Na dodatek musieliśmy wykazać się niebywałą gibkością gdy okazało się, że nasza łódka to ta trzecia w kolejce. Aby się do niej dostać trzeba było przeskoczyć przez dwie pierwsze. Komicznie to wyglądało 😂 Przywitała nas grupa filipińskich przyjaciół, dla których byliśmy w pewnym sensie atrakcją turystyczną. Najbardziej do gustu przypadły im nasze nosy 😂 Robili nam zdjęcia z każdej możliwej strony (profil lewy, profil prawy), z bliska i daleka. Pomimo ich dziwacznych upodobań, okazali się przesympatycznymi ludźmi. Już dawno się tak nie uśmiałam jak wtedy.
Na początek Jezioro Kayangan – jedno z najczystszych jezior na Filipinach. Pomimo tego, że mieszanina wody słodkiej i słonej sprawia, że jest to idealne miejsce do pływania, to każdy kto chciał zrelaksować się w tej turkusowej wodzie, musiał założyć kamizelkę ratunkową. Jezioro jest wyjątkowo głębokie więc wszystko w ramach bezpieczeństwa.
Później Banul Beach – przepiękna plaża. Większość wycieczek wykorzystuje ją jako przystanek na lunch (u nas było podobnie). Jest to miejsce, w którym można się zakochać. Plaża jest niewielka ale ma wszystko czego do szczęścia potrzeba. Woda spokojna i krystalicznie czysta a do tego niewiarygodnie drobny piasek.
Około 13 lunch. Na stół wjechał kurczak adobo (mięso w marynacie z sosu sojowego), ryby mleczne (najbardziej popularne na Filipinach) i standardowo ryż z warzywami. A to wszystko w towarzystwie słodkich i jakże soczystych arbuzów i orzeźwiającej wody kokosowej. Dobrze, że trafiliśmy na grupę miejscowych, bo mieliśmy nieodparte wrażenie, że jakość obsługi była na dużo lepszym poziomie (mieliśmy porównanie rejsu w El Nido).
Po przepysznym obiedzie ruszyliśmy dalej. Kolej na Twin Lagoon. Idealnie turkusową wodę, okalały strzeliste skały. Aby dostać się do bliźniaczej laguny trzeba przepłynąć przez niewielki skalny tunel.
Kolejnym przystankiem trasy Ultimate Coron był zatopiony wrak japońskiego statku z II wojny światowej. Nawet snurkując można było zobaczyć fragment okrętu.
Na koniec CYC Beach – kawałek raju na ziemi. Woda bajecznie błękitna, piasek biały, a palmy dawały schronienie przed niemiłosiernie mocno świecącym słońcem. Naszym zdaniem zdecydowanie warto się tam wybrać. Niedaleko brzegu mogliśmy oglądać rafę z gigantycznymi małżami i płaszczkami. Myślę, że jest to najpiękniejsza plaża do której można dostać się z Coron.
Po całodniowym rejsie wróciliśmy do miasta. Na pożegnanie kilka wspólnych fotek i wymiana maili z naszymi nowo poznanymi przyjaciółmi. Przedostatni wieczór na filipińskiej ziemi spędziliśmy na długich spacerach i kolorowych drinkach. Wczesnym rankiem czekała nas pobudka i podróż do Manili. Stamtąd coraz bliżej do domu. Cóż..wszystko co dobre, szybko się kończy.
Ostatni dzień wyparłam z pamięci. Niestety dopadło mnie chyba jakieś zatrucie pokarmowe. Z bólem brzucha i gorączką przespałam cały dzień w jednym z manilskich hoteli. Stolicę przyszło nam oglądać z okien pokoju.
Skomentuj