Dzień 10: Tropem żandarma z Saint Tropez (Hyères – Saint-Raphaël)
Obudził nas dźwięk budzika – na zegarkach 9. To był ciężki poranek. Francuskie wino wciąż szumiało w naszych głowach (efekt wczorajszych małżeńskich, nocnych rozmów 😉). Na wpół przytomni spakowaliśmy sakwy i ruszyliśmy w trasę. Do pokonania 80 kilometrów – dystans może i nie duży ale za to mapy nie pozostawiały złudzeń- będzie ogień!
Na początek śniadanie na świeżym powietrzu. On załatwił jedzenie z Maka – sałatka, kanapka, cola, podwójne espresso (postawiło na nogi) i moje ulubione lody truskawkowe. Było pysznie! Właśnie między innymi za tę beztroskę i jedzeniową rozpustę tak bardzo kochamy wakacje!!!
Wybiło południe – może nie był to idealny moment na rowerowe szaleństwa ale niestety nie mieliśmy wyjścia. Nie mogliśmy sobie pozwolić na zbyt częste modyfikowanie planów (nasz urlop miał ograniczone ramy czasowe). Ostatni łyk wody i ruszyliśmy. Kierunek Saint Tropez. Przez około 20 kilometrów jechaliśmy ścieżką rowerową (pomimo tego, że nawierzchnia idealna to niestety cały czas pod górkę). Później zboczyliśmy nieco z trasy chcąc przechytrzyć rowerową nawigację (i to był błąd). Jeździliśmy w kółko, wdrapując się pod górki aby chwilę później z nich zjeżdżać. Dookoła nas winnice i farmy pełne uroczych osiołków. Wszędzie tereny prywatne i ślepe uliczki. Przyszedł czas aby przeprosić się z rowerowymi mapami. Dość szybko wróciliśmy na główną drogę, która poprowadziła nas już do samej mety.
Po prawie 10 kilometrowej wspinaczce wysokogórskiej mieliśmy już dość. Termometry tego dnia pokazywały prawie 40 stopni. Jazda cały czas pod górkę, w tak niesprzyjających warunkach pogodowych to naprawdę nie lada wyzwanie. Mijający nas kierowcy otwierali w swoich autach szyby i dopingowali do dalszej jazdy krzycząc nieprzerwanie „Go, go, go”! Miłe to było bardzo. Rzeczywiście okrzyki dodawały skrzydeł.
Powolutku, bez pośpiechu udało nam się dotrzeć na sam szczyt. Później prawie 30 kilometrów z górki – ulga i zbawienie dla nóg! Z uśmiechami przyklejonymi do twarzy dotarliśmy do najsłynniejszego kurortu Lazurowego Wybrzeża – Saint-Tropez. Miasto znane jest przede wszystkim z serii filmów o żandarmie z niezapomnianą rolą Louisa de Funès. Podobno można spotkać tutaj najwięcej hollywoodzkich gwiazd (nam nie było to pisane). Sercem Saint-Tropez jest port. Nad miastem góruje ogromna cytadela, z której roztacza się przepiękny widok na leżące w dole miasteczko oraz zatokę. Choć tłumy turystów (zwłaszcza w okresie wakacyjnym) mogą trochę odstraszać, to myślę, że mimo wszystko dla tych pięknych widoków warto tu zawitać. Nam nie udało się dotrzeć do Sénéquier – jednej z najsłynniejszych kawiarni na świecie, więc mamy pretekst aby wrócić.
Robiło się późno. Na zegarkach 17. Zależało nam bardzo aby dotrzeć do Saint-Raphaël jeszcze przed zachodem słońca. Wprawdzie za nami więcej niż połowa drogi ale ostatnia górka i ostre słońce dały nam tak w kość, że nasze baterie były na wyczerpaniu. Podziwiając urokliwą starówkę miasta, podjęliśmy decyzje, że kupujemy bilety na szybki prom i nim pędzimy do Saint Maxime, kurortu położonego po drugiej stronie zatoki. Plan był idealny – 15 kilometrów w kieszeni i godzina zapasu. Długo nie zwlekając zapakowaliśmy rowery na pokład i ruszyliśmy. Sama podróż promem była bardzo przyjemna i trwała zaledwie 15 minut. Niestety nasza radość nie trwała zbyt długo. Jeszcze dobrze nie zacumowaliśmy, jak okazało się, że jeden z naszych rowerów złapał gumę. Zgadnijcie czyj? Oczywiście, że mój! Nie wiem jakim cudem – jakiś spisek czy złośliwość rzeczy martwych 😉Dobrze, że On był w wyśmienitym nastroju i ochoczo podjął temat wymiany dętki. Rozbiliśmy się z całym swoim dobytkiem w porcie Saint Maxime. Podział obowiązków był jasny – On naprawiał koło, a ja trzymałam kciuki za powodzenie całej operacji (w słońcu nie było łatwo).
Chwilę później mogliśmy jechać dalej. Ostatnie 20 kilometrów pokonane w pięknych okolicznościach przyrody. Cały czas wzdłuż Lazurowego Wybrzeża. Z miejscowości Saint Maxime do Roquebrune-sur-Argens jechaliśmy nową, płaską i dobrze oznaczoną, ścieżką rowerową (tą samą, co dzień wcześniej do Hyères – biegnie śladami starej linii kolejowej). Ostatnie krótkie podjazdy i około godziny 19 dojechaliśmy do hotelu. Finalnie w nogach 84 kilometry.
Szybki, zimny prysznic, czyste ciuchy i mogliśmy wyjść na zasłużoną kolacje. Przepyszny makaron, idealna pizza (jak z niejednej włoskiej knajpy) i oczywiście standardowo dzbanek domowego, francuskiego wina (nie myślicie chyba, że na jednym się skończyło). Wieczorem obowiązkowy spacer po ogromnej, piaszczystej plaży, która co roku przyciąga do siebie rzesze turystów. Czysta woda, bary i restauracje – wszystko, czego potrzeba na wakacjach.
Dzień 11: Jest Nice (Saint-Raphaël – Nicea)
Przedostatni dzień na francuskiej ziemi. Do pokonania dystans tylko 70 kilometrów! Radość? Z doświadczenia wiemy, że lepiej nie cieszyć się na zapas. Niestety i tym razem rowerowa nawigacja uśpiła naszą czujność. Zamiast poprowadzić nas do celu odrazu trasą wzdłuż wybrzeża, to my wdrapywaliśmy się pod górę tylko po to aby po prawie 15 kilometrach z niej zjechać. Dopiero wtedy mogliśmy pędzić w kierunku morza. Dookoła nas żadnej żywej duszy. No dobra może minął nas jakiś kolarz ale już z daleka było widać, że On tę trasę wybrał świadomie. Nie to co my. Mimo wszystko dobry nastrój nas nie opuszczał. Wiedzieliśmy, że już za chwile będziemy delektować się wspaniałymi widokami.
Po prawie 2 godzinnej „jeździe” wreszcie z górki. Cannes przywitało nas piękną ścieżką rowerową, biegnącą wzdłuż piaszczystych plaż. Później 2 kilometry Promenade de la Croisette czyli najsłynniejszą ulicą miasta. To właśnie tam znajduje się pałac festiwalowy, w którym co roku, w maju, odbywają się festiwale filmowe. Ode mnie za tę trasę gwiazdka Michelin 😊 To był idealny moment na krótki postój. Wystarczył zimny shake owocowy i mrożona kawa aby w takim miejscu poczuć się jak prawdziwa gwiazda.
Do Nicei tylko 30 kilometrów. Można tę drogę pokonać, jadąc przez stare miasto Antibes. Podobno najbardziej przyjemną trasą jest Cap d’Antibes, przy której znajduje się kilkadziesiąt domów należących do wielu najsłynniejszych celebrytów na świecie. Nam w sumie nie zależało na oglądaniu tego jak kto mieszka. Woleliśmy dotrzeć szybciej do Nicei i tam powylegiwać się na plaży.
Długie ścieżki wzdłuż nadmorskiej drogi to istny raj dla każdego rowerzysty. Wtedy już nawet prażące słońce nie przeszkadza. W tak miłych okolicznościach przyrody dojechaliśmy do rogatek miasta. Obowiązkowo oczywiście przejazd Promenadą Anglików, która ciągnie się przez 7 kilometrów i zapewnia nieprzerwany widok na lazurowe morze i palmy. W centrum miasta kurtyny wodne, które doskonale chodziły rozgrzane od słońca ciała.
Na zegarkach dopiero 16, więc popołudnie i wieczór do zagospodarowania. Oczywiście w pierwszej kolejności – plaża. Prawie 2 godziny totalnego lenistwa. Później prysznic w hotelu, czyste ciuchy (to był idealny czas aby założyć swoją ulubioną sukienkę, którą przemyciłam w rowerowej sakwie 😉) i zwiedzanie miasta (wkońcu mieliśmy na to czas). Wieczorem kolacja i długie rozmowy przy najlepszym francuskim winie i włoskim prosecco. To był udany dzień. W nogach finalnie 70 kilometrów. Jutro przekraczamy granicę i buongiorno Italia!
Skomentuj