Dzień 12-13: Nicea – Genua

Dzień 12: Au revoir France, Ciao Italia (Nicea – Imperia)

Pogoda nie napawała optymizmem. Niebo pokryte było ciemnymi chmurami z których zaczął padać rzęsisty deszcz. Szkoda, bo to ostatni już etap wzdłuż Riwiery Francuskiej, ze wspaniałymi widokami. Przed nami około 80 kilometrów drogi i prawdziwy test wytrzymałości.

Z Nicei do Menton, miasta położonego jakieś 4 kilometry od granicy z Włochami, można dojechać zboczem góry, w której wykute są trzy drogi, biegnące prawie równolegle do siebie: Corniche Inférieure (najniżej położona), Moyenne Corniche i Grande Corniche (najwyżej położona, biegnie 500 metrów nad poziomem morza). Oczywiście kusiło nas bardzo aby wybrać ten ostatni wariant ale niestety biorąc pod uwagę warunki pogodowe (deszcz i mgła), stwierdziliśmy, że dla własnego bezpieczeństwa, ruszymy na początku pierwszą, najniżej położoną trasą, przecinającą kilka znanych nadmorskich kurortów.

Ani my ani nasze rowery wprawdzie nie jesteśmy z cukru ale jazda w strugach deszczu nie należy do tych najprzyjemniejszych (nawet latem). Na trasie mało było miejsc, w których mogliśmy się choć na chwilę schronić. Zbawienne okazywały się wszelkiego rodzaju wiaty, daszki i przystanki autobusowe. Oczywiście najprościej byłoby założyć kurtki przeciwdeszczowe ale te niestety nie znalazły swojego miejsca w sakwach (On twierdził, że nie będą nam potrzebne na tak egzotycznej wyprawie). Ratowaliśmy się bluzkami na długi rękaw, których i tak było jak na lekarstwo. Przemoczeni do suchej nitki poprawialiśmy sobie humor, zajadając się soczystymi owocami zakupionymi na targu w jednej z nadmorskich wiosek na Riwierze Francuskiej.

Pierwszy dłuższy przystanek w europejskim Las Vegas czyli w Księstwie Monako, drugim najmniejszym, po Watykanie, państwie świata i jednym z najbardziej luksusowych kurortów turystycznych. Szczerze, miasto-państwo nie przypadło nam do gustu. Mieliśmy wrażenie, że wszystko wciśnięte jest tam na siłę. Wąskie uliczki i budynek na budynku. Może gdyby pogoda była lepsza to i odbiór tego miejsca byłby bardziej pozytywny. Na spokojnie przemierzaliśmy pełne zakrętów ulice Monte Carlo i La Condamine (to one tworzą obecnie najbardziej wymagający tor w Formule 1). Na rowerach wprawdzie nie osiągaliśmy takich prędkości jak zawodowi kierowcy ale i tak było fajnie.

Po kilku godzinach jazdy zaczęło się wypogadzać. Słońce przedzierało się przez chmury, nieśmiało zachęcając nas do zmiany trasy. Postanowiliśmy więc powspinać się trochę drogą Moyenne Corniche. To był strzał w dziesiątkę. Kilkanaście kilometrów w górę i w dół. Trudy podjazdów rekompensowały nam spektakularne widoki na wybrzeże Morza Śródziemnego. Było tak pięknie, że cykałam fotki jak szalona 😂.

Po wykręceniu 30 kilometrów miasto graniczne Menton. Naszym oczom ukazały się drogowskazy i tabliczki, sugerujące, że Italię mamy już na wyciągnięcie ręki. Tym oto sposobem 10 dniowa, francuska przygoda dobiegła końca. Na dystansie prawie 700 kilometrów pokonaliśmy wiele swoich słabości i wiedzieliśmy, że teraz nic nie będzie w stanie nas zatrzymać.

Do celu jeszcze 50 kilometrów. Włochy przywitały nas piękną pogodą i rewelacyjnymi ścieżkami rowerowymi. Po pokonaniu kilku wzniesień (oj górki dały nam nieźle w kość), dotarliśmy do jednej z piękniejszych tras rowerowych Ligurii. Podążająca śladami starej linii kolejowej, 24 kilometrowa ścieżka biegnie wzdłuż wybrzeża z Ospedaletti, przez San Remo aż do San Lorenzo al Mare. Z drogi mogą korzystać zarówno piesi i rowerzyści w obu kierunkach.

Najpierw dość długim tunelem Capo Nero (około 1,7 kilometra), ozdobionym zdjęciami, które przedstawiają najważniejsze wydarzenia z historii najsłynniejszego, klasycznego i rozgrywanego corocznie w marcu, wyścigu kolarskiego Mediolan – Sanremo. Prawdziwa rowerowa autostrada, dobrze oświetlona i szeroka! Mknęliśmy jak szaleni!

Później ścieżką rowerową wzdłuż nadmorskiej promenady Corso Imperatrice. Po drodze kilka mniejszych tuneli i znów mogliśmy podziwiać piękno przyrody. Z zazdrością spoglądaliśmy na wczasowiczów, wylegujących się na plaży obok słynnego kąpieliska Tre Ponti w San Remo.

Po przejechaniu 24 kilometrów dotarliśmy do San Lorenzo al Mare. Tutaj niestety kończyła swój bieg trasa rowerowa (nowy odcinek ma zostać otwarty w 2021 roku). Czuliśmy już mega zmęczenie. Spieczeni słońcem marzyliśmy o jakimś przystanku i czymś zimnym do picia. Nasze modlitwy zostały wysłuchane – na końcu ścieżki naszym oczom ukazał się PIT STOP dla cyklistów. Byliśmy tak spragnieni i zmęczeni pogodą, że nic nie było wstanie nas przekonać do tego aby dalej kręcić kilometry (nawet jeśli do celu zostało jakieś pół godziny drogi).

Do hotelu dojechaliśmy około 20. Marzyliśmy o prysznicu, kolacji i czystych ciuchach (w ciągu dnia mieliśmy niezły pogodowy armagedon). Już pierwszego dnia Riwiera Włoska zachwyciła nas różnorodnością krajobrazów. Wybrzeże, rozciągające się od Francji aż do Imperii stanowiło nadzwyczaj uroczą panoramę, dla której straciliśmy głowy. Zmęczeni ale szczęśliwi zasnęliśmy jak małe dzieci.

 

Dzień 13: Po wybrzeżu Ligurii (Imperia – Genua)

Czekał nas długi dzień. Do pokonania ponad 120 kilometrów. Dlatego wstaliśmy wyjątkowo wcześnie, spakowaliśmy sakwy, zjedliśmy ostatnie opakowanie ciastek z czekoladą (śniadanie) i w bojowych nastrojach ruszyliśmy przed siebie. Naszym celem była stolica Ligurii czyli Genua.

Początek trasy był naprawdę bardzo wymagający, ale to tylko dlatego, że postanowiliśmy znów zaufać swojej rowerowej nawigacji. Po 5 kilometrach zaczęliśmy wspinać się wąską i stromą drogą wśród drzew i przepięknych willi z basenami (ustaliliśmy wówczas, że gdy wygramy w totolotka też stawiamy sobie taką chatkę). Jazda ścieżką, z zapierającymi dech w piersiach widokami na wybrzeże dawało poczucie wolności. Oczywiście były momenty w których po cichu (i nie tylko) klnęliśmy na czym świat stoi. Gdy mięśnie piekły a nogi odmawiały posłuszeństwa, nie pozostawało nam nic innego jak prowadzić rowery, które obciążone sakwami i plecakami nieprzerwanie stawiały opór. To była walka o przetrwanie w trakcie której łzy same cisnęły się do oczu. Na dodatek słońce prażyło niemiłosiernie mocno. Zapasy wody kończyły się w piorunującym tempie, więc z nadzieją wypatrywaliśmy jakiegoś sklepu.

Tak bardzo się zgubiliśmy, że z malowniczej, nadbrzeżnej trasy, przenieśliśmy się na autostradę. Oczywiście jedynym słusznym rozwiązaniem było znalezienie jakiejś bocznej drogi, która pozwoliłaby wrócić nam na właściwe tory. Nie było lekko. Przedzieraliśmy się przez jakieś gaje oliwne i gąszcze zarośli. Gdy już widzieliśmy światełko w tunelu, szybko okazywało się, że ścieżka jest zablokowana przez jakieś gęste, dziko rosnące krzaki. Cofanie się do punktu wyjścia nie wchodziło w grę. Wtedy postanowiliśmy, że wspólnymi siłami będziemy przerzucać rowery na drugą stronę chaszczy. Było mega ciężko! Wciąż się wspinaliśmy, więc sporo wysiłku kosztowała nas cała operacja. Musieliśmy zrobić wszystko co w naszej mocy aby rowery nie osuwały się. Nawierzchnia nie pomagała (dużo wystających, ostrych kamieni i dziur) a dookoła nas żadnej żywej duszy (przecież nikt normalny nie zapuszcza się w takie rejony 😂). Trening siłowy uważamy za zaliczony!

Na 40 kilometrze plaża. Spacerując po molo, mogliśmy podziwiać całe miasto Ceriale i relaksować się słuchając szumu morza. Na zegarkach 14. To właśnie wtedy zaczęliśmy dostawać wiadomości od naszych bliskich i przyjaciół. Wszyscy pytali się o to samo: „Czy u nas wszystko w porządku i gdzie jesteśmy”. Wydawało się nam to trochę dziwne, zwłaszcza, że SMS-y przychodziły praktycznie w tym samym momencie. Musiało się coś wydarzyć. Każdy portal informacyjny pisał o tym samym – „Zawalił się wiadukt na autostradzie w Genui”. I wszystko jasne. Na mapach próbowaliśmy zlokalizować ten most, chcąc zobaczyć czy całe zajście nie przeszkodzi nam w dalszym kręceniu. Okazało się, że miejsce wypadku jest dość daleko od drogi, którą mieliśmy jechać. Decyzja zapadła, ruszamy dalej.

2 godziny później dotarliśmy do Varazze, pięknego miasta na zachodniej Riwierze Liguryjskiej. To tutaj czekał na nas kolejny, dobrze przygotowany, 11 kilometrowy szlak pieszo-rowerowy. Jechaliśmy wzdłuż wybrzeża składającego się z klifów, opadających w kierunku morza. Strome i skaliste zbocza, piękne galerie wykute w skałach i widoki na urocze, zaciszne zatoki – chwilo trwaj! Było tak dobrze, że postanowiliśmy zatrzymać się na jednej z kamienistych plaż i urządzić sobie mały piknik z foccacią w tle (taki włoski chleb, robiony z ciasta podobnego do pizzy).

15 kilometrów później dojechaliśmy do rogatek Genui. Cieszyliśmy się bardzo, bo dzisiejszy dzień wycisnął z nas ostatnie pokłady energii. Ja padałam już na twarz a On wciąż pocieszał mnie mówiąc, że jeszcze tylko 5 kilometrów (finalnie do hotelu wyszło 20). W oddali widzieliśmy zawalony wiadukt. Mnóstwo straży i karetek pogotowia. Widok przerażający. W wyniku tego tragicznego wydarzenia zginęło 43 osoby. Tego dnia ulice miasta były opustoszałe a w powietrzu czuć było powagę sytuacji i wszechobecną żałobę. W telewizji, na każdej stacji, relacje na żywo z miejsca tragedii. Smutne to było bardzo…

Portowa Genua okazała się miastem, w którym nie czuliśmy się zbyt pewnie i bezpiecznie (nawet na obszarach typowo turystycznych). Nasz wieczorny spacer był chyba najszybszym w życiu. Miałam wrażenie, że wciąż ktoś za nami idzie i nas obserwuje. Po kolacji wstąpiliśmy do sklepu po butelkę włoskiego wina i paczkę chipsów. W hotelowym pokoju spędziliśmy resztę wieczoru. Przy kubeczku boskiego trunku, ustalaliśmy dalszy plan wycieczki. Dobranoc!

Ona

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *