Dzień 12: Egilsstaðir – Djúpivogur
Rano obudziłam się w podłym nastroju. Odezwało się moje kontuzjowane kolano i generalnie byłam już trochę zmęczona codziennym kręceniem po naprawdę bardzo wymagającej północy. On od razu zauważył, że wstałam lewą nogą i wiedział, że w takich sytuacjach po prostu najlepiej zejść mi z drogi. Poszedł zatem zrobić poranną kawę a ja miałam 10 minut, żeby w samotności poużalać się nad sobą. Kilka głębokich wdechów i wszystko wróciło do normy. Po zjedzeniu śniadania i prawie całej tabliczki mlecznej czekolady (On wie, jak poprawić mi humor), zaczęliśmy planować trasę. Tego dnia chcieliśmy dojechać do Djúpivogur, niewielkiej miejscowości na wschodnim wybrzeżu Islandii. Musieliśmy podjąć decyzję, czy jechać nadal główną drogą numer 1, wzdłuż wschodnich fiordów (około 150 kilometrów) czy wybrać krótszą, zwaną Öxi, biegnącą przez przełęcz i przecinającą pasmo górskie. Druga opcja to oszczędność prawie 60 kilometrów. A to bardzo dużo. Wiedzieliśmy, że wybierając górską przełęcz, będziemy musieli stawić czoła sporym wzniesieniom, ale podobno widoki zapierają dech w piersiach. Długo rozmawialiśmy, zestawiając wszystkie za i przeciw. Padło na Öxi (najwidoczniej mało nam było wysiłku). Chcieliśmy się jeszcze trochę pozachwycać tą dziką, islandzką przyrodą. Złożyliśmy namiot i ruszyliśmy w drogę.
Start był idealny. Pomimo pochmurnej aury, pierwszy raz od 12 dni wiatr był naszym sprzymierzeńcem. Pchał nas do przodu a my mknęliśmy niczym błyskawice. Po niespełna 2,5 godzinach jazdy byliśmy już na 45 kilometrze. Szok! Odbiliśmy z drogi 95 na przełęcz Öxi. Trasa 939, biegnąca pomiędzy doliną Skriðdalur a fiordem Berufjörður jest otwarta dla normalnego ruchu tylko przez kilka miesięcy w roku (gdy nie zalegają tam wysokie warstwy śniegu). Droga Öxi była wąska, nie pokrywał jej asfalt a o poboczu można było tylko pomarzyć.
Już początek okazał się wymagający. Podjazdy były strome. Nasze nogi zaczęły protestować więc był to znak, że czas na krótką przerwę. Zatrzymaliśmy się przy pięknym wodospadzie. Łyk gorącej kawy w towarzystwie wszechobecnych na wyspie owiec, klika ujęć aparatem i ruszyliśmy dalej. Niespełna 2 kilometry później naszym oczom ukazała się tablica, informująca o 17% nachyleniu. Każdy kto ma doświadczenie rowerowe wie, że nie zwiastuje to nic dobrego. Prawdziwa wspinaczka dopiero przed nami. Początkowo, jeszcze z dużym zapasem energii, pokonaliśmy pierwszą górkę. Później prowadziliśmy rowery, zatrzymując się co chwilę na coś do picia. Kiedy wydawało nam się, że zaliczyliśmy już ostatnie podejście, z mgły wyłaniało się następne, jeszcze dłuższe. Robiło się zimno. Ciepła czapka, kaptur i grube rękawiczki to za mało. Widoczność była zerowa. Kolorowe, migające światełka w Jego rowerze znikały w otchłani gęstej mgły. A przecież był niespełna 2 metry przede mną. Nie mogliśmy doczekać się, kiedy wyjedziemy z tego mleka i ujrzymy coś na horyzoncie. To był naprawdę prawdziwy trening wytrzymałościowo-wydolnościowy. Ale przecież sami tego chcieliśmy 😉
Jeszcze jedno, szybkie spojrzenie w nawigacje rowerową i tak, udało się! Po prawie 3 godzinnej wspinaczce wysokogórskiej dotarliśmy na szczyt. Cieszyliśmy się jak dzieci. Bardzo powoli zaczęliśmy zjeżdżać w dół. Nasze palce u rąk były strasznie przemarznięte a przecież cały czas musieliśmy trzymać hamulec (widoczność nadal ograniczała się do kilku metrów). Uśmiech na mojej twarzy szybko zniknął, kiedy przypomniałam sobie, że mam lęk wysokości. On ze zjazdem pod kątem prawie 90 stopni nie miał najmniejszego problemu. Bawił się świetnie. Ja z kolei modliłam się i jednocześnie klęłam na czym świat stoi. Po przejechaniu kilku kilometrów przystanek. Świetne widokowo miejsce. To był dobry czas, aby dojść trochę do siebie (ręce wciąż się trzęsły a na mojej twarzy malowały się blado-czerwono-seledynowe barwy). Musiałam usiąść i wziąć kilka głębokich wdechów. Po wypiciu butelki izotoniku, ruszyliśmy dalej. Jeszcze kilkanaście kilometrów ostro w dół. Z każdym metrem robiło się jakby cieplej. Mgła ustępowała miejsca przecudownym widokom na rozpościerającą się, soczyście zieloną dolinę. Uf! Przeżyłam. Musiałam sobie jakoś wynagrodzić te cierpienia i na kolejnym przystanku zjadłam całe opakowanie czekoladowych batoników. On rozpalił ogień i na turystycznej kuchence przygotował iście królewski obiad (kaczka w pięciu smakach 😉).
25 kilometrów później byliśmy już na kempingu. W samą porę, bo zaczął wiać strasznie silny wiatr. Framtid Camping to miejsce z dobrze wyposażonym zapleczem kuchennym, toaletami i prysznicami (dodatkowo płatne). W tym czasie w domku gościnnym było trochę tłoczno, bo przyjechała kilkunasto osobowa wycieczka, zajmując wszystkie miejsca przy stole. Nam nie pozostało nic innego jak wziąć szybki prysznic i wskoczyć w ciepłe śpiwory. Już w namiocie zjedliśmy po talerzu gorącej zupki chińskiej i chwilę później wykończeni ale bardzo szczęśliwi i dumni, zasnęliśmy jak dzieci.
Dzień 13: Djúpivogur – Höfn
Ten dzień był kolejnym (i ostatnim), w którym skorzystaliśmy z komunikacji autobusowej. Nie musieliśmy się spieszyć ze wstawaniem, bo bus odjeżdżał dopiero o godzinie 15 z przystanku, znajdującego się kilkadziesiąt metrów od kempingu. Od rana domek okupowany był przez innych mieszkańców pola namiotowego. Przeczekaliśmy jego oblężenie i około południa mieliśmy już go na wyłączność. Byliśmy jedynymi gośćmi tego przybytku. W ciepłym pokoju, z kubkiem gorącej, czarnej kawy, pakowaliśmy swoje rowerowe sakwy. Jeszcze szybki spacer po miasteczku i busem zapakowanym po brzegi, ruszyliśmy w kierunku Höfn.
Camping Höfn to miejsce z dużym, ładnie położonym polem namiotowym, blisko jeziora i góry Vestrahorn. I to chyba tyle jeśli chodzi o plusy. W środku mało miejsc siedzących (tłumy ludzi, przeciskających się między sobą), zakaz gotowania (jedynie na zewnątrz jedna kuchenka elektryczna i 2 umywalki z zimną wodą), płatne prysznice (50 koron islandzkich za 2 minuty) i żeby tego było mało, to domek gościnny zamykany był o godzinie 23 (do tej pory na wyspie nie spotkaliśmy się z takim rozwiązaniem).
Po rozbiciu namiotu, głodni i spragnieni normalnego jedzenia, udaliśmy się w poszukiwaniu jakieś dobrej knajpki. Trafiliśmy do Ishusid Pizzeria Restaurant. Doskonałe jedzenie (pizza i sałatka z kurczakiem palce lizać), miła obsługa i przyjemna, ciepła atmosfera. Nie chciało nam się opuszczać tak fajnej miejscówki. Po zaspokojeniu głodu, wstąpiliśmy jeszcze do pobliskiego marketu, aby zrobić zakupy na wieczór i kolejny, bardzo intensywny dzień.
Dzień 14: Höfn – Tjaldsvæðið í Svínafelli
Wstaliśmy dość wcześnie (nie było mowy o wakacyjnym lenistwie). Tego dnia czekała nas spora przeprawa. Do kolejnego kempingu mieliśmy prawie 135 kilometrów. Po drodze koniecznie chcieliśmy zobaczyć lagunę Jökulsárlón i diamentową plażę.
Pełnowartościowe śniadanie, duży kubek mocnej kawy i około godziny 10 ruszyliśmy. Pogoda dopisywała. Słonko coraz śmielej wychodziło zza chmur a do tego wiatr wiejący jakby w plecy. Profil trasy zróżnicowany. Na samym starcie, po ominięciu jeziora Thveit, większy podjazd. Później już raczej płasko. Na 35 kilometrze, w oddali stadko reniferów. Mieliśmy szczęście, bo niełatwo jest je spotkać na Islandii. Niestety nie udało nam się uwiecznić ich na filmie, ponieważ chmara ptaków uporczywie atakowała naszego drona. Po kilku nieudanych próbach zrezygnowaliśmy.
Po zaliczeniu kilku mniejszych i większych wzniesień dotarliśmy w bajkowe miejsce – do lodowcowej laguny Jökulsárlón, po której pływaliśmy amfibią (bilety kupiliśmy przez internet kilka dni wcześniej – koszt to 5800 islandzkich koron za osobę dorosłą, czyli w przeliczeniu jakieś 183 zł). Po wejściu na pokład otrzymaliśmy kamizelki ratunkowe. Potem przewodnik wygłosił krótką instrukcją dotyczącą podstawowych zasad zachowania bezpieczeństwa w trakcie trwania rejsu. Najpierw żwirową szosą objechaliśmy część laguny, a następnie zanurzyliśmy się nieco w jej lodowatej wodzie. Ahoj przygodo! Wycieczkę umilał nam przewodnik, sypiąc z rękawa ciekawostkami na temat Jökulsárlón. Na koniec rejsu mogliśmy potrzymać w dłoni lód liczący aż 1000 lat! Tak naprawdę to brakuje mi słów aby opisać piękno tego miejsca. To trzeba zobaczyć na własne oczy (radziłabym się pospieszyć, ponieważ lodowce na Islandii topnieją w zatrważająco szybkim tempie).
Na brzegu plaży z czarnego, wulkanicznego piasku, wyrzuconych było mnóstwo mniejszych brył krystalicznie czystego lodu. Staliśmy tak przez dłuższą chwilę, wpatrując się w ogromne, turkusowe i białe kawałki, dryfujących „diamentów”. Od czasu do czasu (z powodu nagłej zmiany temperatury) w oddali, słychać było ich skrzypienie. Było cudownie.
Niestety czas nas gonił. Przed nami jeszcze 50 kilometrów do kempingu. Robiło się zimno a do tego pojawiło się pierwsze zmęczenie. Przyznam się szczerze, że w pewnym momencie zwątpiłam, że uda nam się rozbić namiot blisko cywilizacji. A jednak. Droga szybko minęła nam na rozmowach i opowiadaniu dowcipów. W takich chwilach fajnie, że mamy siebie. Późnym wieczorem dotarliśmy do kempingu Svinafell (najbliżej lodowca). Świetne pole namiotowe, z gorącą wodą w kranach, prysznicami i dużą, dobrze wyposażoną kuchnią. Jedyne o czym marzyliśmy to kąpiel i ciepły śpiwór. Chcieliśmy obejrzeć jakiś film na Netflixie ale nie doczekaliśmy nawet początkowych napisów. Wykończeni, zasnęliśmy!
Skomentuj