Dzień 18-20: Hella – Rejkiavik

Dzień 18: Hella – Rejkiavik

Na wyspie spędziliśmy już wystarczająco dużo czasu aby przyzwyczaić się do kaprysów islandzkiej pogody. Ciemne, kłębiące się chmury nie zrobiły więc na nas większego wrażenia. To właśnie tego dnia, po prawie 3 tygodniach kręcenia kilometrów, mieliśmy zakończyć naszą rowerową wyprawę dookoła Islandii. Po zjedzeniu śniadania i spakowaniu namiotu, ruszyliśmy w kierunku Reykjaviku. Przed nami niecałe 105 kilometrów.

Start nie był tym wymarzonym. Przez kilkanaście kilometrów (to jak wieczność) towarzyszył nam delikatny deszcz. Na Islandii nawet tak niewielkie opady w połączeniu z wiatrem, szybko obniżają odczuwalną temperaturę, która umówmy się, i tak jest niska 😉 Początek trasy raczej płaski. Od czasu do czasu tylko niewielkie wzniesienia. Na 35 kilometrze Selfoss. Tam zasłużony odpoczynek i przerwa na burgera z frytkami. Wraz ze słońcem, powróciły siły witalne (pogoda na Islandii zmienia się tak dynamicznie, że jednego dnia można doświadczyć wszystkich pór roku). Naładowani pozytywną energią, mogliśmy przenosić góry. Jeszcze jedno, szybkie spojrzenie na rowerową nawigację i komu w drogę temu czas.

Po 15 kilometrach park geotermalny Hverasvæðið, który leży bezpośrednio przy głównej drodze numer 1. Dookoła kominy pary z gorących źródeł i unoszący się zapach siarki (takie „zgniłe jajo”, do którego z czasem można się przyzwyczaić).

Myśleliśmy, że tego dnia już nas nic nie zaskoczy, że spokojnym, turystycznym tempem dojedziemy do mety. A jednak. W połowie drogi naszym oczom ukazała się MEEEEGA górka. Długi podjazd ciągnął się prawie przez 10 kilometrów. Zdecydowanie większą część trasy prowadziliśmy rowery, które z opróżnionymi w połowie sakwami wciąż stawiały opór. Kiedy wydawało nam się, że zaliczyliśmy już ostatnie podejście, zza zakrętu wyłaniało się następne, jeszcze dłuższe. Do tego ciepło. W słońcu było chyba z 23 stopnie (oczywiście jak na sierpień to szału nie było, ale na Islandii takie temperatury to naprawdę rzadkość a w połączeniu z pagórkowatym ukształtowaniem terenu – ogień). Normalnie skakalibyśmy z radości, ale nie wtedy. Chciało mi się płakać, płakać i jeszcze raz płakać. Ale uparta ze mnie bestia – nie odpuszczam! On nadawał tempa i dyktował rytm jazdy a ja z zaciśniętymi zębami i w bojowym nastawieniu, dotrzymywałam Jemu kroku. W głowie powtarzające się słowa: „Dasz rade, jeszcze pięć kilometrów, jeszcze pięć kilometrów”. W końcu dojechaliśmy do rogatek Reykjaviku. Radość była niesamowita!

Kolejne 15 kilometrów przez zatłoczone miasto, kierunek wypożyczalnia samochodów Europcar. Przez kolejne dwa dni właśnie autem, zamierzaliśmy zwiedzać wyspę. Plan minimum: dotrzeć do doliny Haukadalur, gdzie znajduje się pole geotermalne z największym czynnym gejzerem Islandii – Strokkur oraz do gorących źródeł aby wygrzać się trochę i zanurzyć swoje obolałe po kilkunastu dniach jazdy ciało. Samochód rezerwowaliśmy online kilka dni wcześniej więc wizyta w wypożyczalni była tylko dopełnieniem wszelkich formalności (choć niewielkim zaskoczeniem był kolor samochodu, który dostaliśmy – powiedzieć, że wyróżnialiśmy się na drodze to nic nie powiedzieć 🙂  Skręcone rowery wraz ze wszystkimi sakwami szybko znalazły swoje miejsce w bagażniku. Kierunek Reykjavik Campsite, ten sam kemping, który był naszym schronieniem na samym początku podróży.

Plan zrealizowaliśmy w 100%. Pomimo tego, że Islandia postanowiła dać nam na koniec niezły wycisk, to trochę żal, że ta niesamowita rowerowa przygoda dobiegła końca.

Dzień 19: Rejkiavik – Secret Lagoon Hot Spring – Geysir

Piękny, słoneczny poranek. Niestety po kilkunastu dniach jazdy na rowerze w zimnie i głównie przy akompaniamencie wiatru, złapało nas jakieś małe przeziębienie. Na szczęście w naszej turystycznej apteczce było coś i na takie dolegliwości. Do śniadania zamiast kawy, kubek gripexu.

Spakowaliśmy namiot i około godziny 10 rano opuściliśmy kemping. W pierwszej kolejności gorące źródła. Największym i najbardziej znanym kąpieliskiem i SPA na Islandii jest Błękitna Laguna (Blue Lagoon). Co roku przyciąga do siebie setki tysięcy turystów. Sporo czytaliśmy o tym miejscu i finalnie zdecydowaliśmy się jednak na inną lokalizację, mniej komercyjną i mniej obleganą przez turystów. Mowa o Sekretnej Lagunie, najstarszym publicznym basenie, wybudowanym w 1891 roku. Naturalne gorące źródła znajdują się w małej wiosce Fludir. Ciepła woda utrzymuje się tam przez cały rok na poziomie 38-40 stopni Celsjusza. Na całym obszarze kompleksu znajduje się kilka miejsc geotermalnych i mały Geysir, który wybucha co 5 minut. Bilet dla osoby dorosłej to koszt rzędu 3000 islandzkich koron, czyli w przeliczeniu jakieś 96 złotych. Wokół Sekretnej Laguny były prysznice, bar i otwarta strefa wypoczynkowa.

Było bosko. Na zewnątrz ok. 17 stopni, w basenie 36 – aż nie chciało nam się wychodzić. 3 godziny relaksu, w otoczeniu nieskazitelnej, surowej przyrody, pozwoliły na regenerację po rowerowym wysiłku.

Zrelaksowani i wypoczęci mogliśmy udać się w dalszą podróż. Kierunek Strokkur, największy czynny gejzer Islandii, który znajduje się jakieś 24 kilometry od Secret Lagoon. Wybucha co około 15 minut, wyrzucając gwałtownie na wysokość 30 metrów słup wody i parę wodną o temperaturze wrzenia.

Po godzinnym spacerze zdecydowaliśmy się wracać. Chyba towarzysząca nam przez te 18 dni cisza sprawiła, że strasznie irytowały nas wrzaski, krzyki i wszechobecni turyści.

W Reykjaviku odwiedziliśmy jeszcze sklep rowerowy, w którym bez problemu zaopatrzyliśmy się w kartony dla naszych jednośladów (kolejnego dnia wylot, więc chcieliśmy się już przygotować). Jeżeli szukasz kartonów do roweru przed wylotem ⇓ – polecamy!

Autem zapakowanym po sam dach, udaliśmy się do hotelu. Po prawie trzech tygodniach spania w namiocie przyjemnie było przespać się znów w łóżku, wziąć ciepły prysznic i zjeść w końcu przy normalnym stole.

Dzień 20: Keflavík – Wrocław 

Obudził nas dźwięk budzika. Już 9:00. Za oknem słoneczny poranek. Wylot wprawdzie dopiero o 17:00, ale czekały nas jeszcze zakupy w sklepie budowlanym (potrzebowaliśmy dużo wypełniaczy i folii strecz, aby zabezpieczyć rowery przewożone w kartonach), dojazd na lotniska w Keflaviku (50 kilometrów), oddanie auta i spakowanie rowerów. Patrząc na to wszystko, czasu nie było zbyt wiele. Po śniadaniu opuściliśmy hotel.

Wszystkie akcesoria niezbędne do spakowania rowerów, kupiliśmy w pobliskim markecie. Byliśmy zadowoleni, że tak sprawnie nam to poszło. Kierunek Keflavik. Nie popełniliśmy już tego samego błędu co pierwszego dnia i od razu udaliśmy się do BIKE PIT, pomieszczenia przygotowanego z myślą o podróżujących z rowerami. Znajduje się ono około 50 metrów od wejścia do głównego terminala. Wyposażone było w dwa robocze stojaki, pompki rowerowe i w różnego rodzaju narzędzia (klucze, śrubokręty itp.). W ciszy i spokoju, bez dziwnych spojrzeń podróżnych i spacerujących po lotnisku ochroniarzy, udało nam się spakować nasze rowery. Nie obyło się oczywiście bez problemów (nie mogliśmy odkręcić jednego z pedałów, przez co rower nie mieścił się w kartonie). Po kilku próbach udało się 😊

On pojechał zwrócić auto (wypożyczalnia znajdowała się przy lotnisku) a ja z kartonami i bagażami udałam się do hali odlotów. Po bezproblemowej odprawie, 2 godziny oczekiwania na wylot i wejście na pokład. Nasza przygoda skończyła się na dobre.

Gdy przez te niecałe 2 dni jeździliśmy po islandzkich drogach, siedząc w ciepłym aucie, na wygodnych, podgrzewanych fotelach, stwierdziliśmy jednogłośnie, że pomimo wiatru, deszczu, niskiej temperatury i sporych górek, nie zamienilibyśmy roweru na żaden inny środek transportu. Na wyspie musieliśmy zmierzyć się ze specyficznym rodzajem samotności. Często to właśnie natura ustalała rytm naszego dnia (łapaliśmy się na tym, że śniadanie jedliśmy na obiad, obiad na kolację, spaliśmy w ciągu dnia a w nocy kręciliśmy kilometry). Wyostrzone zmysły pozwalały nam przez 3 tygodnie chłonąć islandzkie piękno. Mogliśmy dotknąć, powąchać, posłuchać śpiewu ptaków, porozmawiać z wszędobylskimi owcami i przede wszystkim zmierzyć się ze swoimi słabościami.

Islandia nie uznaje kompromisów. W jednej chwili można ją kochać a zaraz potem nienawidzić. Nie ma nic pomiędzy. Ponad 1200 km na dwóch kółkach za nami. Piękno przyrody, tysiące wodospadów, lodowiec, gorące źródła i zapierające dech w piersiach widoki, rekompensowały trudy wszystkich podjazdów. Zdecydowanie było warto! Nie żałujemy ani jednej chwili spędzonej na wyspie. Polecamy!

Ona

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *