Dzień 19-21: Abbadia San Salvatore – Rzym

Dzień 19: Veni, vidi, vici! (Abbadia San Salvatore – Rzym)

To była stanowczo zbyt krótka noc. Długo nie mogliśmy zasnąć, wciąż rozmyślając jak rozegrać nadchodzący dzień. Wstaliśmy skoro świt i przy filiżance mocnej, czarnej kawy, ostatni raz przeglądaliśmy rowerowe mapy. Już przed godziną 7 byliśmy zwarci i gotowi do podboju włoskich ziem. Umówiliśmy się, że gdy dojedziemy do Montefiascone (miejscowości, która była naszym wczorajszym celem), to zdecydujemy co dalej.

Początek zapowiadał się całkiem dobrze. Wiedzieliśmy, że przynajmniej pierwsze 5 kilometrów będzie z górki (przecież wczoraj uciekając przed burzą, wdrapaliśmy się na 850 metrów). Bardzo powoli zaczęliśmy zjeżdżać w dół, cały czas trzymając hamulce. Ja szybko przypomniałam sobie, że mam lęk wysokości, natomiast On ze zjazdem pod kątem prawie 90 stopni nie miał najmniejszego problemu. Bawił się świetnie! Po 20 minutach udało nam się w końcu dotrzeć do głównej trasy. Uf! Przeżyłam. Oczywiście musiałam sobie jakoś wynagrodzić te cierpienia a tabliczka mlecznej czekolady wydała mi się wówczas najlepszą z opcji.

30 kilometrów całkiem „płaską” trasą. Dzień pośród toskańskich krajobrazów uważam za otwarty. Co chwilę zza zakrętu i górek wyłaniały się serpentyny gęsto obsadzone cyprysami. Na każdym kroku winnice i pola uprawne. Po kilku godzinach kręcenia pierwszy większy podjazd. Dotarliśmy do San Lorenzo Nuovo, miasteczka słynącego z Gnocchi Festival czyli Festiwalu Klusek, który odbywa się każdego roku w sierpniu (spóźniliśmy się niestety). Serwuje się wówczas doskonałe gnocchi, przygotowane z renomowanych lokalnych ziemniaków, z których ten rejon również jest znany. Podobno w trakcie trwającego 8 dni festiwalu wydaje się około 4 ton świeżego makaronu!

Zasłużyliśmy na odpoczynek. Ostre słońce nie miało litości. Nieprzerwanie od kilku godzin katowało nasze już rozgrzane ciała. Woda w bidonach bardziej nadawała się na herbatę niż na ugaszenie pragnienia. Chwila wytchnienia i ruszyliśmy dalej. Długo nie czekaliśmy na nagrodę. 10 kilometrowy zjazd, zacienioną drogą, z widokiem na lśniące lustro jeziora Bolsena (największe z jezior kraterowych w środkowych Włoszech) to było coś. Z wiatrem we włosach pokonaliśmy pierwsze 50 kilometrów. Bardzo przyjemne uczucie!

Przed nami kolejna „trudna” decyzja – albo dalsza jazda drogą, z której szybko można zjechać do jednej z plaż nad jeziorem i schłodzone wino za 20 minut albo malowniczy szlak (podobno bardziej interesujący) przez pola i gaje do starego miasta Bolsena. Wino dostało maksymalną ilość głosów 😊.

Po krótkim odpoczynku przy kubeczku boskiego trunku, wróciliśmy na trasę. W trakcie wspinaczki, naszą uwagę przykuł stojący przy drodze drogowskaz „Via Francigena”. Okazało się, że jest to historyczna trasa biegnąca z północnej Europy do Wiecznego Miasta (Rzymu). Postanowiliśmy więc podążać śladami pielgrzymów. Po drodze mijaliśmy kilku odważnych wędrowców z plecakami, którzy pozdrawiali nas, krzycząc „Buona pedallata”! (dobrego pedałowania). Polne drogi niestety okazały się być dla nas dość uciążliwe (nierówna nawierzchnia i ten wszechobecny kurz). Po przejechaniu 5 kilometrów wróciliśmy na główną trasę. Ta wcześniejsza droga okazała się tylko rozgrzewką. Przed nami kilkukilometrowa ciągła wspinaczka do Montefiascone. Miasto to znajduje się na wysokości 590 metrów nad poziomem morza, na najwyższym wzgórzu Mount Volsini. Trudy podjazdu rekompensowały przecudowne widoki na jezioro Bolsena.

Na zegarkach 13 a przed nami jeszcze ponad 80 kilometrów do celu. Żeby tego było mało, w oddali słychać już było nadchodzącą burze. Jednogłośnie stwierdziliśmy, że dotrzemy do miasta Viterbo (jakieś 7 kilometrów kręcenia) i tam złapiemy jakiś pociąg jadący w kierunku Rzymu. Nauczeni doświadczeniami dnia poprzedniego, wiedzieliśmy, że odjeżdżając w bezkres toskańskich wzgórz, znów przegramy z pogodą, a na to nie mieliśmy czasu ani siły.

W Viterbo szybko udało nam się znaleźć stację kolejową. Z biletami nie było już tak łatwo. Cały proces ich kupna był dość skomplikowany. Najwięcej zamieszania było z naszymi rowerami – nikt nie był w stanie nam wyjaśnić (nawet Pani w okienku) jaki bilet powinniśmy kupić i czy wogóle jest potrzebny. Na szczęście pomogła nam bardzo miła Włoszka, która podróżowała w tym samym kierunku co my. Około godziny 15 ruszyliśmy. Gdy tylko drzwi pociągu zamknęły się, zaczął padać deszcz i wiać silny wiatr. To co działo się później po drodze, to istny koszmar. Burza była chyba jeszcze gorsza niż poprzedniego dnia. Piorun za piorunem, grzmoty i błyskawice. Mało tego, miejscami formowały się takie mini trąby powietrzne. Nawet zza szyby wyglądało to przerażająco.

Udało się! Po 1,5 godziny jazdy pociągiem dojechaliśmy do Rzymu. Jeszcze kilka kilometrów na rowerze i rzymskie Koloseum było nasze. Radość wielka! Byliśmy z siebie bardzo dumni. Wielu turystów słysząc skąd jechaliśmy i jaką musieliśmy pokonać drogę, zaczęło nam gratulować i robić sobie z nami zdjęcia (mistrzami fotografii okazali się Azjaci). Czy to koniec przygody? Oczywiście, że nie!

Spod Amfiteatru udaliśmy się do hotelu. Ten znajdował się na zielonym wzgórzu Awentyn (polecamy bardzo – link z booking.com http://www.booking.com/Share-gGPzBs). Nie tracąc zatem czasu ruszyliśmy, forsując ostatnie wzniesienia.

Dzień ten był wyjątkowy, nie tylko z tego powodu, że udało nam się dotrzeć do celu, ale także (albo i przede wszystkim) dlatego, że On obchodził swoje urodziny. Popołudnie i wieczór był nasz! Ciepła kąpiel, wyjściowe ciuchy i byliśmy gotowi do świętowania. Na początku uroczysta kolacja w restauracji, serwującej lokalną kuchnię. Były małże, pizza, makarony i białe wino. Prawdziwa uczta dla podniebienia. Wieczorem impreza przeniosła się pod Koloseum. Oczywiście pełna kultura – wino piliśmy z kolorowych kubeczków 😉. Jeszcze była mufinka ze świeczką (jedną udało mi się przemycić w rowerowej sakwie) i odśpiewane sto lat (impreza zamknięta więc zdjęcia niedostępne 😉). Dopiero około północy, w wyśmienitych nastrojach, wróciliśmy do hotelowego pokoju. Kolejny dzień wolny, więc śpimy i zwiedzamy miasto.

Dzień 20: Buongiorno, Roma! (Rzym)

W końcu wyspani. Jakie to cudowne uczucie, gdy nie trzeba się nigdzie spieszyć! Rano, w przestronnej ogrodowej altanie czekało na nas ciepłe śniadanie. Najbardziej do gustu przypadł mi biscotto, czyli włoski, kruchy, migdałowy herbatnik, który zazwyczaj w trakcie konsumpcji jest zanurzany we włoskim winie deserowym – Vino Santo (nie wiem, może to jest sukcesem tych ciasteczek 😂). Zaraz po posiłku ruszyliśmy zwiedzać miasto.

Na pierwszy ogień poszło Koloseum, które jest symbolem Wiecznego Miasta. Dawny amfiteatr (arena igrzysk i walk gladiatorów), zrobił na nas niesamowite wrażenie. Później kierunek Watykan. Długo zastanawialiśmy się czy zwiedzić Bazylikę, stojącą na słynnym Placu Św. Piotra. Bardzo chcieliśmy wejść na kopułę i z góry delektować się widokiem na cały Rzym. Niestety, kolejka do kas była olbrzymia i na dodatek posuwała się w żółwim tempie. Stwierdziliśmy, że szkoda nam czasu a do Rzymu napewno wrócimy i wówczas Watykan będzie nasz. Oczywiście widzieliśmy także jedną z najsłynniejszych fontann świata, a mianowicie Fontannę di Trevi. Tam znów tłumy turystów, przepychających się między sobą, tylko po to aby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Stwierdziliśmy, że na spokojnie przyjdziemy jeszcze raz wieczorem aby rzucić monetą na szczęście (według legendy wrzucenie do fontanny monety oznacza powrót do Rzymu, dwóch monet – zakochanie się, a trzech – ślub). No dobra, jakkolwiek fontanna zrobiła na nas ogromne wrażenie.

Po obiedzie i 12-sto kilometrowym spacerze po mieście, odwiedziliśmy kilka sklepów rowerowych, w których chcieliśmy zaopatrzyć się w kartony dla naszych jednośladów (kolejnego dnia wylot, więc musieliśmy się przygotować). Niestety zbyt późno zabraliśmy się za poszukiwania. Większość sklepów była zamknięta, a te które jeszcze funkcjonowały, nie miały nic w ofercie. Byliśmy odsyłani z jednego miejsca do drugiego, błądząc nawet po pchlich targach. W końcu udało nam się znaleźć i przytargać do hotelu karton, niestety tylko jeden. Nie był idealny ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma (czy jakoś tak). Wtedy żyliśmy wakacjami i nie w głowie nam było jakieś pakowanie. Stwierdziliśmy, że kartony oraz wszystkie taśmy i wypełniacze kupimy jutro z samego rana w jakimś Decathlonie albo Leroy, które i tak będziemy mijać po drodze na lotnisko. A, że samolot mieliśmy dopiero o 15, to przecież bez problemu wszystko załatwimy (tak nam się wtedy wydawało). Dobra, zostawmy te kartony…

Cały wieczór korzystaliśmy z dobrodziejstw stolicy Italii. Kolacja na świeżym powietrzu i ostatni toast wzniesiony przy Koloseum. Przed północą, rowerami, pojechaliśmy się po raz kolejny pod Fontannę di Trevi, z nadzieją, że będziemy tam zupełnie sami. Nie doczekanie nasze. Cały romantyzm trafił szlak – ludzi było jeszcze więcej niż za dnia. No cóż, musieliśmy obejść się smakiem i wrócić do hotelu. Wino szumiało w głowach, więc to był znak, że pora kłaść się spać. Jutro pobudka skoro świt i wracamy do domu.

Dzień 21: Arrivederci Roma! (Rzym – Katowice)

Poranek był ciężki. Głowy bolały i wstawać się nie chciało. No cóż, mieliśmy to na własne życzenie. Woleliśmy imprezować niż przygotowywać się do powrotu. Z hotelu wymeldowaliśmy się wcześnie. Wszystko po to, aby zdążyć załatwić pudła na rowery. Do lotniska Ciampino mieliśmy około 20 kilometrów.

W pierwszej kolejności Decathlon. Tam dostaliśmy mega duże kartony i jakieś linki, które posłużyły jako zapięcia. Oczywiście czekały nas jeszcze zakupy w sklepie budowlanym (potrzebowaliśmy dużo wypełniaczy i folii strecz, aby zabezpieczyć przewożone rowery). Gdy mieliśmy już wszystko, stwierdziliśmy, że nasze jednoślady spakujemy już przed marketem a następnie wezwiemy taksówkę, która zawiezie nas na lotnisko. Plan był idealny, prawda? Gorzej z jego wykonaniem. Kartony były duże i w niektórych miejscach zaczęły się rozpadać. Na dodatek okazało się, że kupiliśmy za mało wypełniaczy i taśm klejących. Słońce też nie współpracowało, prażąc niemiłosiernie mocno. Na zegarkach 13 a my kończyliśmy dopiero pakować drugi rower. Uf! Udało się!

Przyszedł czas na taksówkę. Skorzystaliśmy z Ubera, zaznaczając przy zamówieniu, że mamy specjalne, duże bagaże, więc potrzebujemy większego auta. Przyjechały dwa małe. Żaden z nich nie dawał się do przewozu naszych kartonów. Byliśmy zmęczeni i zestresowani bo za godzinę mieli zamykać bramki na lotnisku. Jedyne co przyszło nam do głowy, to poszukanie transportu na parkingu przed sklepem. Wypatrywaliśmy busów, które bez problemu zmieściłyby nasze rowery i oczywiście nas. Po 20 minutach udało się! Zgodził się nas zabrać pewien architekt (Grazie Massimo!), który właśnie wracał z zakupów z jednym ze swoich pracowników. Szczęście się do nas uśmiechnęło!

Na lotnisku kolejne utrudnienia. Po wcześniejszym dokonaniu odprawy biletowej, okazało się, że przy specjalnym stanowisku, gdzie nadaje się bagaże wielkogabarytowego nie działa skaner. Zatem nie było wyjścia – obsługa rozcięła nasze, tak skrzętnie spakowane kartony. Jeszcze gdyby to robili z życiem, a im ewidentnie się nie spieszyło – nie to co nam. Myślałam, że z nerwów wybuchnę. Oczywiście plany o tym, że się przebierzemy, umyjemy itd. legły w gruzach. Ledwo co, bo dokładnie minutę przed zamknięciem bramek, wbiegliśmy na pokład samolotu. Po godzinie 17 wylądowaliśmy w Katowicach (jak dobrze pamiętacie, startowaliśmy z Krakowa więc aby dostać się do auta, potrzebowaliśmy wsparcia rodziny). Kto powiedział, że będzie łatwo?

 

To już jest koniec. 5 państw i ponad 1550 km przepięknego świata z perspektywy jednośladu za nami! Czy powtórzylibyśmy tę trasę raz jeszcze? Z całą pewnością, tak! Pomimo górek, częstych podjazdów, burz i ekstremalnie wysokich temperatur, nie żałujemy ani jednej chwili. Zdecydowanie było warto – niesamowita przygoda, którą będziemy pamiętać do końca życia!

Ona

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *