Dzień 4: þorisstaðir – Varmaland
Zapowiadał się pogodny dzień. Obudziło nas słońce i rudy kot, bawiący się linkami podtrzymującymi nasz namiot (rudzielec był szefem całego terenu, więc wychodził z założenia, że mu wolno). Pyszne śniadanko na świeżym powietrzu i kubek kawy z dużym czekoladowym ciastkiem to coś co tygryski lubią najbardziej. Było idealnie! Moglibyśmy tak trwać w tym błogim stanie jeszcze przez długi czas. Ale niestety, przed nami kolejny dzień i kolejne wyzwania. Słoneczna pogoda i perspektywa pokonania tylko 48 kilometrów sprawiała, że dobry humor i pozytywne nastawienie nie opuszczało nas na krok. Zwinęliśmy cały swój dobytek i ruszyliśmy w kierunku kolejnego kempingu w Varmaland. Przez około 30 kilometrów jechaliśmy drogą gruntową, mijając jezioro Skorradalsvatn i całą masę mniejszych i większych wzniesień, pomiędzy którymi spokojnym nurtem płynęła krystalicznie czysta woda. Od niezwykłych krajobrazów trudno było odwrócić wzrok. Tego też dnia pokory nauczyła nas już pierwsza napotkana górka. Myśleliśmy sobie – przecież to tylko 500 metrów! Nic bardziej mylnego. Na Islandii wszystko jest jakieś większe i bardziej skomplikowane.
Gdy dojechaliśmy do drogi numer 1 (jedyna główna i okrążająca wyspę), zrobiło się bardziej komfortowo. Asfaltowa nawierzchnia zdecydowanie bardziej przypadła do gustu naszym rowerom i oczywiście nam. Jadąc z górki osiągaliśmy całkiem duże prędkości i nawet boczny wiatr nie był w stanie tego popsuć. Niestety zapasy wody kurczyły się w bardzo szybkim tempie i kiedy „padaliśmy” już na twarz, naszym oczom ukazała się duża stacja benzynowa. Bez zastanowienia zrobiliśmy małe zakupy na wieczór (woda, cola, paczka chipsów i piwo). Tak, tak, wiemy, nie przystoi to „sportowcom”. On jak małe dziecko cieszył się na widok zimnego napoju chmielowego. Do czasu, gdy na puszce zobaczył napis 2,25% alkoholu. Z zaangażowaniem przeczesywał kolejne lodówki, bo przecież gdzieś musi być to prawdziwe. Niestety jak się później okazało, w islandzkich sklepach i marketach nie ma szansy na zakup mocniejszego alkoholu. Jest to pozostałość po trwającej od 1915 roku prohibicji, zakazującej sprzedaży napojów wyskokowych. Sprzedażą alkoholu zajmuje się tylko jedna sieć sklepów Vínbúðin. Ale żeby nie było tak pięknie to sklepy te otarte są tylko po 2-3 godziny dziennie, w wybranych miejscach na wyspie. Całą sytuację uratował jednak sprzedawca stacji, który wyciągnął spod lady prawdziwe piwo z procentem. Skąd i jakim cudem tam się znalazło? Nie dociekaliśmy.
5 kilometrów później byliśmy już na kempingu. Znaleźliśmy miejsce dla naszego domu, chociaż łatwo nie było. Kemping niewielki, trochę na uboczu i bez zaplecza kuchenno-jadalnianego. Nam to w sumie nie przeszkadzało. Mieliśmy przecież kuchenkę i całą sakwę jedzenia liofilizowanego. Potrzebowaliśmy tylko wody a ta akurat była dostępna. Plusem miejscówki był duży, odkryty basen z ciepła wodą (33 stopnie). Oczywiście grzechem było nie skorzystać. Wprawdzie wejście dodatkowo płatne, ale czego się nie robi dla pięknych widoków rozpościerających się z dachu budynku.
Dzień bardzo udany. Posnęliśmy jak małe dzieci, nie dopijając polskiej cytrynówki. W ciepłych śpiworach przespaliśmy spokojnie całą noc.
Dzień 5: Varmaland – przy wodospadzie
Obudził nas silny wiatr. Nieśmiało otworzyłam suwak od namiotu. Po wczorajszym pięknym dniu nie było już ani śladu. Na niebie zaczęły gromadzić się chmury a to nie zwiastowało nic dobrego. Trochę się martwiliśmy, bo w planach na dzień 5 było ponad 80 kilometrów. Przy takim wietrze wiedzieliśmy, że jazda nie będzie należała do tych najprzyjemniejszych. Długo odwlekaliśmy nasz start, wciąż przeglądając aktualne wieści pogodowe. Przed wiatrem ostrzegali nas także islandzcy kamperowicze, serwując nam co chwila garść świeżych informacji o nadchodzących, niebezpiecznych zjawiskach meteorologicznych. Nie mogliśmy sobie pozwolić na dzień przestoju dlatego w bojowych nastrojach postanowiliśmy stawić czoła naszemu największemu wrogowi. Około godziny 14 ruszyliśmy w kierunku Farfuglaheimili Tjaldstæðið.
Stwierdziliśmy, że zamiast jechać główną trasą, wybierzemy inną, mniej uczęszczaną. I to był niestety bardzo duży błąd. Ostre słońce w połączeniu z niemiłosiernie mocnym wiatrem to mieszanka wybuchowa. To było najdłuższe 5 kilometrów w naszym życiu. Powoli i spokojnie, w czapkach i trzema kapturami na głowie brnęliśmy pod ten wiatr. Kolejne 5 kilometrów i pierwszy kryzys. Nie dało się jechać. I to już nie tylko o wiatr chodziło, ale także o nawierzchnię, która uniemożliwiała dalsze podróżowanie. Znaleźliśmy się w takim miejscu, w którym szutrowe i kamieniste drogi prowadziły przez wysokie górki, których pokonanie na jednośladzie graniczyło z cudem. Żeby choć trochę Wam to zobrazować to wszędzie poustawiane były tabliczki informujące o zakazie poruszania się autem, który nie ma napędu na cztery koła. Jesteście już chyba w stanie sobie wyobrazić nasze sfrustrowanie. Byliśmy wykończeni a przecież „przejechaliśmy” niespełna 15 kilometrów. Od czasu do czasu udawało nam się odrobinę podjechać, ale niestety pod każde, nawet małe wzniesienie, musieliśmy wprowadzać nasze rowery. Podjęliśmy decyzję, że kierujemy się do drogi głównej. Tam obowiązkowy przystanek na coś do zjedzenia i picia. Miejscówka fajna, bo nad samą rzeką. Zeszliśmy w dół, aby choć trochę schronić się przed wiatrem. On rozpalił ogień i zagotował wodę. Udało nam się zjeść ciepły posiłek i wypić gorący kubek. Ruszyliśmy dalej. Niestety wiało tak mocno, że momentami trudno było ustać na nogach a co dopiero jechać na rowerze.
On zadecydował, że rozbijamy namiot i czekamy na lepsze warunki. Tym samym po przejechaniu łącznie 31 kilometrów czekał nas pierwszy nocleg na dziko 😊 Z tym nocowaniem w plenerze nie jest wcale tak łatwo. Wszędzie tabliczki z napisem „no camping”, połacie ogrodzonych, prywatnych terenów, sporo mchu, którego nie można niszczyć, bo odrastanie trwa dekady (wiele terenów, na których występuje jest chronionych w postaci rezerwatów czy parków narodowych) a także twarda, skalista nawierzchnia, w którą ciężko wbić śledzie. My mieliśmy ogromne szczęście, bo udało się nam znaleźć miejsce nad ta samą rzeką, nad którą jeszcze chwilę wcześniej odpoczywaliśmy, z widokiem na wodospad i całkiem miękką powierzchnią (trochę ziemi, kamyków i dużo zielonej trawy).
On po raz kolejny został bohaterem domu. Woda z pobliskiej rzeki okazała się zbawienna. Dzięki niej mogliśmy siedząc już w „ciepłym” namiocie, zjeść porządny obiad i wypić gorącą czekoladę. Islandia ma najczystszą wodę na świecie, dlatego można ją uzupełniać praktycznie wszędzie. Woda w butelkach, która jest dostępna w sklepach to dokładnie ta sama, która płynie w kranach, z tą małą różnicą, że jest dużo droższa.
Plan był bardzo prosty. Nastawiamy budziki na 2 w nocy i ruszamy dalej. Przecież w nocy wieje słabiej (tak słyszeliśmy). Niedoczekanie nasze. Wiało jeszcze mocniej. Namiot wyginał się w każdą możliwą stronę. Ze śpiworów wystawały nam tylko zmarznięte nosy. Było zimno! Z otwartej sakwy uśmiechała się do nas buteleczka cytrynówki. Decyzja była prosta – po kubeczku na dobry sen.
Dzień 6: Przy wodospadzie – Farfuglaheimili Tjaldstæðið
Całą noc padało. Nie spieszyło nam się do wyjścia z namiotu. Oczywiście wiatr cały czas był i nie zapowiadało się, żeby odpuścił choć na chwilę. Wręcz przeciwnie, mieliśmy nieodparte wrażenie jakby wiało ze zdwojoną siłą. Niestety siedzenie pod namiotem i czekanie na poprawę warunków pogodowych nie było rozwiązaniem. Mogłoby tak wiać przez kilka kolejnych dni a przecież nasz urlop miał ograniczone ramy czasowe.
Do pokonania mieliśmy 52 kilometry. Postawiliśmy sobie za punkt honoru dojechanie do kempingu. Potrzebowaliśmy cywilizacji 😉 Nasze power banki, telefony i inne baterie domagały się prądu! Marzyła nam się też ciepła woda i prysznic, a także miejsce, w którym można usiąść i zjeść spokojnie posiłek. Punktualnie o godzinie 9 rano ruszyliśmy. Całą trasę jechaliśmy główną drogą. Plus taki, że nawierzchnia nie miała dla nas niemiłych niespodzianek, minus – bardzo duży ruch samochodowy. Był to odcinek łączący dwa największe na wyspie miasta – Reykjavík i Akureyri. Kierowcy to przecież prawdziwi wikingowie!
Tego dnia słowo „wiatr” było przez nas odmieniane przez wszystkie możliwe przypadki. Robiliśmy częste przystanki na jedzenie i picie (potrzebowaliśmy sporej dawki energii). Często pod górkę, żeby potem zaraz z niej zjechać. Czasami prowadziliśmy rowery, bo siła wiatru była tak duża, że spychało nas do osi jezdni (a pisałam, że ruch był ogromny a nie wszyscy kierowcy zwracali na nas uwagę). Pomimo fatalnych warunków, ani przez moment nie przeszło nam przez myśl, żeby zrezygnować i odpuścić. On nadawał tempa i rytm jazdy a ja dotrzymywałam Jemu kroku.
Na ostatniej prostej jeszcze jeden długi podjazd a potem z górki pod same drzwi kempingu. A tam dość spore pole namiotowe i domek gościnny z prysznicami, toaletami i kuchnią z widokiem na morze. Dodatkowo na dworze dwa podgrzewane baseny. Początkowo byliśmy jedynymi gośćmi, dopiero później przybyło nam towarzystwa. Standardowo On rozbił namiot a ja ugotowałam obiad. Czyści, pachnący i ubrani w ciepłe swetry, cały wieczór spędziliśmy w domku, uciekając od zimna i wiatru. Do namiotu nie było nam śpieszno. Grubo po północy usnęliśmy z nadzieją na lepsze jutro.
Skomentuj