Dzień 8: Czarne chmury (Avignon – Marsylia)
Poranne niebo pokryte było gęstymi chmurami. Prognozy pogody były wprawdzie optymistyczne, jednak my czuliśmy, że to nie zwiastuje niczego dobrego (jak się później okazało mieliśmy racje). Jakkolwiek, wypoczęci i w wyśmienitych nastrojach ruszyliśmy w kierunku Marsylii. Dystans do pokonania – 100 kilometrów.
Aby ominąć drogę szybkiego ruchu (nie chcieliśmy popełnić tego samego błędu co pierwszego dnia naszej rowerowej wyprawy) wjechaliśmy w jakąś leśno-polną dróżkę. W oddali słychać było szczekanie psów (te dźwięki nas paraliżowały). Nie wspominamy przecież miło spotkania z katalońskimi „psiakami”. Do tego wszystkiego Mapy Google nie pomagały. Wciąż wskazywały jakieś nieistniejące szlaki, utrudniając nam w ten sposób dotarcie do celu. I tak przedzierając się przez gąszcze zarośli dojechaliśmy do rzeki Durance.
20 kilometrów dalej – Regionalny Park Przyrody Alpilles (jeden z najmniejszych we Francji). Malownicze krajobrazy, gaje oliwne i sosnowe, sady oraz oczywiście wszechobecne winorośla. Mięśnie nóg dawały wyraźne sygnały, że właśnie rozpoczęliśmy wspinaczkę. Trudy podjazdu rekompensowały cudowne widoki na wapienne szczyty niskich, prowansalskich gór.
Dotarliśmy do Salon-de-Provence, miejscowości oddalonej od Avignon o jakieś 50 kilometrów (ciekawostka – to tutaj mieści się dom Nostradamusa). Z kłębiących się nad naszymi głowami atramentowych chmur, spadło parę nieśmiałych kropel deszczu. Niestety mżawka szybko przerodziła się w solidną ulewę. Nie pozostało nam nic innego jak przeczekać najgorsze pod dachem jednego ze sklepów (swoją drogą był to dobry moment na uzupełnienie zapasów). Po kilkudziesięciu minutach, deszcz ustał a my mogliśmy ruszyć dalej.
Do celu dokładnie 55 kilometrów. Drogą krajową (D113), praktycznie cały czas pod górkę. Z każdą minutą robiło się coraz bardziej duszno i parno. Życie ratowały stragany z sokami i owocami z pobliskich sadów. Przy jednym z nich zatrzymaliśmy się na dłużej. Przesympatyczny Pan Francuz gdy usłyszał, że naszym celem jest rzymskie Koloseum, najpierw popatrzył na nas z niedowierzaniem a później gdy zorientował się, że nie żartujemy, wręczył porcję słodkich brzoskwiń (oczywiście na koszt firmy), twierdząc, że mogą przydać się na czarną godzinę. Ta przyszła wyjątkowo szybko.
Długi podjazd, ciągnący się tylko (albo i aż) 5 kilometrów przejechaliśmy w czasie prawie 1 godziny. Możecie sobie tylko wyobrazić jaka to była górka. Zdecydowanie większą część trasy prowadziliśmy rowery, które obciążone sakwami nieprzerwanie stawiały opór. W międzyczasie zaczęła nas gonić burza. W te pędy, ruszyliśmy do widocznej przed nami stacji benzynowej. Panicznie boję się burzy nawet w domu, leżąc pod kocem a co dopiero będąc na świeżym powietrzu, pośrodku tak naprawdę niczego. Pół godziny później sytuacja na zewnątrz trochę się unormowała i mogliśmy ruszyć dalej. Niestety na kolejne oberwanie chmury nie musieliśmy długo czekać. Udało się nam przejechać zaledwie 10 kilometrów. Na szczęście naszym oczom ukazał się Burger King. Wiemy, to nie zdrowe, ale za to jakie pyszne! Zresztą, potrzebowaliśmy zimnej coli z lodem, która szybko ugasiłaby nasze pragnienia no ale przede wszystkim bezpiecznego schronienia. A, że przy okazji podawali jedzenie to grzechem było nie skorzystać. Zajadając lody z polewą czekoladową na przemian z frytkami, obserwowaliśmy jak nasze rowery mokły w strugach deszczu.
Czas biegł nieubłaganie szybko a na dodatek nic nie wskazywało na to aby pogoda miała się poprawić. Decyzja podjęta – jedziemy. Ostatnie kilkanaście kilometrów dało nam nieźle w kość, nawet pomimo ciągłej jazdy z górki. Dookoła nas szalała burza, padało niemiłosiernie mocno a wiatr potęgował tylko uczucie chłodu. Marsylia przywitała nas rzęsistym deszczem. Mijające samochody dosłownie zalewały nas wodą z okolicznych kałuż. Było nam już wszystko jedno…
Do hotelu dotarliśmy około 18. W nogach 105 kilometrów. O zwiedzaniu miasta nawet nie było mowy. Byliśmy przemoczeni do suchej nitki (nasze rowerowe sakwy też). Musieliśmy wyjąć z nich wszystkie ciuchy. Gdybyście tylko zobaczyli nasz hotelowy pokój. W dosłownie 5 minut zamienił się w prowizoryczną suszarnie. Koszulki, spodenki, bluzki, skarpetki były dosłownie wszędzie! Wszystko mokre!
Byliśmy mega zmęczeni i jedyne o czym marzyliśmy to ciepły prysznic i łóżko. Jedzenie z dostawą do pokoju (podobno z najlepszej knajpki w mieście) z butelką wina z hotelowego baru tworzyło idealny zestaw na czwartkowy wieczór.
Dzień 9: W stronę słońca (Marsylia – Hyères)
Poranek niczym nie przypominał dnia wczorajszego. Obudziły nas promienie słońca, które przebijały się przez niezdarnie zasłonięte żaluzje. Piękna pogoda i perspektywa pokonania tylko 80 kilometrów sprawiała, że dobry humor i pozytywne nastawienie nie opuszczały nas na krok. Aż chciało się żyć! Nawet jeśli rowerowa nawigacja nie pozostawiała złudzeń (szykowało się sporo górek). Zwinęliśmy cały swój dobytek i ruszyliśmy w kierunku Hyères, kurortu leżącego nad Morzem Śródziemnym.
Pomimo tego, że stolica Prowansji jest przyjazna rowerzystom (dobrze oznaczone ścieżki rowerowe) to nam coś mozolnie szło wydostanie się z miasta (co chwila jakieś roboty drogowe). Na 10 kilometrze przystanek na zakupy. On przytargał ze sklepu całą torbę pyszności. Jednak największą radość sprawił mi kawałkiem soczystego i słodkiego arbuza (świetny izotonik). W cieniu, na ławeczce, zjedliśmy śniadanie, popijając je mrożoną (no dobra w tych temperaturach to zimną 😉) kawą latte.
Rozpoczęła się prawie 3 godzinna wspinaczka wysokogórska. Było tak gorąco, że przystanki robiliśmy prawie co kilometr. Droga wiła się wśród białych wapiennych wzgórz. Prowadząc rowery, polewaliśmy wodą rozgrzane od słońca ciała, co pozwalało choć na chwilę odetchnąć z ulgą. Witamy w piekle! Kiedy wydawało nam się, że zaliczyliśmy już ostatnie podejście, zza zakrętu wyłaniało się następne, jeszcze dłuższe. W słońcu było chyba z 40 stopni (nie przesadzam). Pomimo tego, że chciało mi się płakać, to ani przez moment nie przeszło mi przez myśl, żeby zrezygnować i odpuścić (wkońcu uparta ze mnie bestia). On nadawał tempa i rytm jazdy a ja dotrzymywałam Jemu kroku. W głowie wciąż powtarzające się słowa: „Dasz rade, jeszcze pięć kilometrów i z górki”.
Nagrodą za pokonanie tego odcinka drogi był szybki i długi zjazd, podczas którego nogi w końcu mogły choć trochę odpocząć. Ale to nie wszystko. Z miejscowości Tulon do Hyères (meta) jechaliśmy nową, płaską i dobrze oznaczoną, zieloną ścieżką rowerową (biegnie śladami starej linii kolejowej). Marzenie każdego rowerzysty! Dzięki temu dystans 20 kilometrów pokonaliśmy w rekordowo krótkim czasie.
Ostatnia prosta i około godziny 18 dotarliśmy pod same drzwi hotelu. Standardowo prysznic, czyste ciuchy i mogliśmy wyjść na zasłużoną kolacje. Makaron z krewetkami i domowej roboty wino to coś na co czekaliśmy cały dzień. Okolica była tak przyjemna, że nie myśleliśmy nawet o powrocie do pokoju. W sklepie kupiliśmy jeszcze butelkę wina (albo dwie – nie pamiętam) i piątkowy wieczór spędziliśmy na ławeczce w jednym z miejskich parków, rozmawiając na tematy wszelakie 😊
Skomentuj