To kolejna majówka na rowerze. Tym razem kierunek Lwów i 4 dni intensywnego kręcenia. Z podjęciem decyzji nie było problemu. W tamtym okresie wybieraliśmy się na rodzinną imprezę do Rzeszowa więc stwierdziliśmy, że będzie to doskonała baza wypadowa. Wcześniej trochę czytaliśmy o bezpieczeństwie, stanie dróg i o tym czy w ogóle warto wypuszczać się w tamte okolice. Opinie były różne, dlatego postanowiliśmy sprawdzić osobiście.
1-go maja, wczesnym rankiem wyruszyliśmy z Wrocławia w kierunku naszej wschodniej granicy. Po 4 godzinach jazdy byliśmy już w stolicy Podkarpacia. Cztery kółka zamieniliśmy na pachnące nowością rowery (dzień wcześniej przyjechał do nas prosto z Warszawy). To był dla nich prawdziwy chrzest bojowy, zwłaszcza, że tego dnia do pokonania mieliśmy prawie 74 kilometry. Część trasy przejechaliśmy znanym szlakiem GreenVelo. Trasa przyjemna, pogoda słoneczna – pierwszy dzień majówki można uznać za bardzo udany. Wśród kwitnącego rzepaku i z sakwami pełnych słodkości przejechaliśmy z Rzeszowa, przez Łańcut, Mikulice aż do Rokietnicy.
Środowy poranek przywitał nas słoneczkiem. Drugi dzień naszej rowerowej wycieczki zapowiadał się bardzo ekscytująco i nie mogliśmy się już doczekać, kiedy wsiądziemy na nasze rowery. To właśnie tego dnia mieliśmy przekroczyć granicę z Ukrainą. Kierunek Przemyśl a później przejście w Medyce. Po zjedzeniu śniadania i wypiciu kawy na świeżym powietrzu, ruszyliśmy w nieznane. Przy przejściu granicznym przeraził nas olbrzymi korek samochodowy. Pierwsza myśl – czy my też będziemy tak długo czekać? Okazało się, że jako rowerzyści zostaliśmy potraktowani priorytetowo i przejście dla pieszych pokonaliśmy szybko i bez problemów. Ukraino witaj! Nawigacja rowerowa kierowała nas główną drogą – nie zamierzaliśmy się z nią kłócić (przynajmniej na razie). No właśnie, długo nie wytrzymaliśmy. Ruch był naprawdę ogromny. On wpadł na genialny pomysł, aby zjechać z głównej trasy i pojechać do Lwowa boczną drogą. Miało być bliżej natury. Jak powiedział tak zrobiliśmy. Po przejechaniu kolejnych 5 kilometrów mieliśmy już serdecznie dość i przeklinaliśmy na czym świat stoi. „Droga”, którą jechaliśmy przypominała bardziej tor dla quadów czy drogę dla czołgów. Nie wiedzieliśmy wówczas, czy odbiliśmy za bardzo w bok czy po prostu tak to w tym miejscu ma wyglądać (jednak to drugie, bo w przeciągu kilku minut minęły nas dwa samochody i marszrutki). Nawigacja rowerowa nagle przestała reagować na jakiekolwiek zapytania. Poziom frustracji osiągnął zenitu. Do tego krowy, kozy, kaczki wychodzące na ulicę nie wiadomo skąd. On próbował ratować sytuację (w końcu to dzięki niemu znaleźliśmy się właśnie w tym miejscu). Postanowiliśmy kierować się do głównej drogi. W przeciwnym razie zastałaby nas ciemna noc. Oczywiście oprócz fatalnego stanu dróg, w każdej małej wiosce przepiękne cerkwie i kościółki, które swoimi niebiesko-żółtymi kolorami i dużymi, świecącymi kopułami już z daleka rzucały się w oczy. Ludzie bardzo serdeczni. Witali się z uśmiechem na twarzy, próbując zagadywać. Po przejechaniu 15 kilometrów znów byliśmy przy głównej drodze. Nie patrząc już na sugestie nawigacji, jechaliśmy w kierunku Lwowa zgodnie z drogowskazami. Trasę udało się pokonać bezpiecznie, bez większych problemów. Słońce nie opuszczało nas na krok (a mogło choć na chwilę, bo było już naprawdę gorąco). Sił coraz mniej, przymusowych przystanków coraz więcej a do tego podjazdy robiły się jakby trudniejsze. W głowach powtarzające się słowa: „Jeszcze pięć kilometrów, jeszcze pięć kilometrów”. W końcu dojechaliśmy do rogatek Lwowa. Radość była niesamowita.
Lwów to najgorsze miasto na rower. Kostka brukowa, wysokie krawężniki i nawierzchnia jak szwajcarski ser. Do tego wszystkiego kierowcy, którzy nie zawsze traktują rowerzystę jako pełnoprawnego uczestnika ruchu drogowego. Po drodze do hotelu natknęliśmy się na nowiutką ścieżkę rowerową. Mieliśmy nieodparte wrażenie, że czekała tylko i wyłącznie na nasz przyjazd 😉 Rowerzystów jak na lekarstwo, więcej pieszych i podróżnych czekających na swój autobus. Mimo oznaczeń „Droga dla rowerów” czy „Uwaga rower” nikt nie zwracał na nas uwagi. W końcu po kilku kilometrach jazdy dojechaliśmy do celu! Marzyliśmy o prysznicu i zjedzeniu czegoś dobrego. Na kolację ukraińskie pierogi Wareniki. Słyszeliśmy, że jest to obowiązkowa pozycja każdego „pierogofila” 😉 Potwierdzamy – w smaku cudownie pyszne. W drodze powrotnej do hotelu chcieliśmy kupić sobie butelkę wina na dobry sen. Okazało się, że we Lwowie w godzinach nocnych nie można nabyć alkoholu. Kiedy zostaliśmy odprawieni z kwitkiem z kolejnego już sklepu monopolowego, podszedł do nas mężczyzna, który zaproponował, że zawiezie nas do swojego kolegi, u którego bez problemu dostaniemy wódkę. Nie skorzystaliśmy. Nie chcieliśmy podzielić losu bohaterów znanego wszystkim filmu Kac Vegas 😂
Czwartek to czas relaksu i długich spacerów po mieście. Pogoda znakomita. Kolorowe kamienice, ogromne katedry i kościoły, pomnik Adama Mickiewicza i Cmentarz Orląt Lwowskich. Wszędzie słychać język polski – jak w domu. We Lwowie jest mnóstwo niebanalnych restauracji, które przyciągają do siebie rzesze turystów. Dzięki wielu pozytywnym rekomendacjom trafiliśmy do bardzo klimatycznej restauracji Gazowa Lampa, która jest poświęcona wynalezieniu lampy naftowej przez farmaceutów Jana Zeha i Ignacego Łukasiewicza. Wejść do niej można tylko wtedy, kiedy przy wejściowych schodkach pali się zielone światło. Wszystko przez to, że schody są bardzo wąskie i 2 osoby w przejściu to już naprawdę tłok. W menu dobre jedzenie, ale przede wszystkim napoje alkoholowe o bardzo specyficznych nazwach: hasiwka, naftiwka, benzyniwka, podane w probówkach (jak na lekcji chemii). Wszędzie ekspozycje lamp, unoszący się zapach nafty, fajna muzyka i kelnerzy w strojach roboczych przypominających te prosto z rafinerii. To był dzień pełen kulinarnych atrakcji.
Piątek rano. Ruszamy. Punkt docelowy – Przemyśl. Nauczeni doświadczeniem wiedzieliśmy, że musimy jechać główną drogą. Pogoda piękna, momentami trochę za gorąco. Zapasy wody kończyły się bardzo szybko, jedzenia zresztą też. Wypatrywaliśmy sklepów. Po przejechaniu 60 kilometrów dojechaliśmy do małej wioski Twierdza, gdzie przy drodze witał nas kolorowy sklepik a kilku Panów wygrzewających się na ławeczce machało ręką, zapraszając na zakupy. Byliśmy tak spragnieni i głodni, że wykupiliśmy większość asortymentu. Pan zza lady był przeszczęśliwy – w przeciągu 5 minut zarobił tyle co przez kilka dni. Wilk syty i owca cała. Ostatecznie tego dnia w nogach było prawie 100 kilometrów!
Sobota to ostatni dzień na rowerze. Tempo mięliśmy dobre – spieszyliśmy się do Rzeszowa. Pokonaliśmy 100 kilometrów jadąc przez Rokietnicę i Łańcut (część trasy taka sama jak pierwszego dnia). Cała rodzina zjechała się już na niedzielne spotkanie. W oddali było już czuć zapach pieczonej kiełbaski. Dajemy znak dzwonkami rowerowymi, że nadjeżdżamy! Powitanie mieliśmy iście królewskie! Majówkę zaliczmy do bardzo udanych. Pomimo kilku chwil zwątpienia, wypad do Lwowa zostawił u nas niezapomniane chwile. Wrócimy!
Skomentuj