El Nido – pukając do nieba bram!

Puerto Princesa – El Nido

Nowy Rok. Wstaliśmy skoro świt (razem z kogutami), wskoczyliśmy w wygodne sportowe wdzianka i póki jeszcze żar nie lał się z nieba, zrobiliśmy pierwszy, noworoczny trening biegowy. Jak wrażenia? Z całego serca NIE POLECAMY! Pomimo tego, że nasze zegarki pokazywały dopiero 5:30 rano to i tak było gorąco i wilgotno. Już po niecałym kilometrze byliśmy totalnie wypompowani. W ustach sahara, serca waliły jak zwariowane a na dodatek lało się z nas jakbyśmy dopiero co wyszli spod prysznica. Jedyna myśli jaka przewijała się w naszych głowach to – GDZIE JEST WODA? 😂 Mieszkańcy patrzyli się na nas jak na zjawiska paranormalne, podśmiechując się pod nosem. Z zaplanowanych 8 kilometrów (nie wiem kto był pomysłodawcą 😉) przebiegliśmy zaledwie 3, a i tak żeby dotrwać do końca wizualizowaliśmy sobie zimne soki przy hotelowym basenie. No ale każdy sposób jest dobry.

Szybki prysznic, śniadanie na świeżym powietrzu i około 9 rano ruszyliśmy w dalszą podróż po wyspie. Kierunek El Nido – miejsce słynące z piaszczystych plaż i raf koralowych. Będąc na Filipinach, trzeba koniecznie zaznaczyć je jako MUST SEE! Zapowiadała się długa jazda. 5 godzin w mikrobusie, w którym miejsca było jak na lekarstwo. Żeby tego było mało, pojazd co chwilę zatrzymywał się i zabierał innych zainteresowanych wspólną przejażdżką. Zastanawialiśmy się – jak wszyscy pomieszczą się w tym małym przybytku? Ewidentnie to pytanie nie zaprzątało głowy kierowcy, który z uśmiechem na twarzy otwierał drzwi i zapraszał do środka. Siedzieliśmy ściśnięci jak sardynki w puszce.

Po kilku postojach na jedzenie i toaletę, udało się dotrzeć do celu. Przystanek autobusowy zlokalizowany był wprawdzie w odległości jakiś 5 minut pieszo od naszego hostelu, ale niestety nie mieliśmy siły na takie eskapady (byliśmy wykończeni podróżą a do tego gorąco i plecaki jakby cięższe). Na szczęście szybko zjawił się kolorowy trójkołowiec, którym chwilę później mknęliśmy wąskimi uliczkami kurortu. Nasze lokum znajdowało się w samym centrum miasta. Miejscówka pomimo tego, że robiła dobre wrażenie (bardzo czysto) to niestety przegrywała w przedbiegach z tą w Puerto Princesa. W małym pokoju z łazienką tylko łóżko, klimatyzacja i wiatrak. Szału nie było.

Prysznic, czyste ciuchy i już godzinę później byliśmy w drodze na plażę Corong Corong, która słynie z pięknych zachodów słońca (tak bynajmniej mówiła nam para Hindusów, którą poznaliśmy na wycieczce do Podziemnej Rzeki). Mieli racje. W zachodach słońca można się było zakochać. Imponujące widoki! Niebo pokryte ognistymi kolorami w towarzystwie chmur to prawdziwy spektakl. Długo delektowaliśmy się tą chwilą, siedząc w jednej z plażowych knajpek.

Adaptacja 

Po nieudanej próbie wypożyczenia rowerów w Puerto Princesa, zarezerwowaliśmy je w El-Nido. Wszystko opłacone i potwierdzone. Cud! Nie mogliśmy się już doczekać. Po śniadaniu poszliśmy więc do biura po odbiór swoich jednośladów i co.…niespodzianka. Najpierw miła Pani nie mogła odszukać naszej rezerwacji a gdy po prawie godzinnych poszukiwaniach w końcu się Jej udało, oznajmiła, że rowery są, ale zepsute i nie może nam ich dać. Wściekła byłam niesłychanie! Niestety to wszystko od samego początku było za piękne aby mogło być prawdziwe…

Z racji tego, że było już późno na załatwienie jakiejkolwiek wycieczki łodzią po archipelagu, nie pozostało nam nic innego jak spędzić ten dzień w mieście, w poszukiwaniu nowych doznań kulinarnych. Podobno dużo fajnych knajpek więc musieliśmy to sprawdzić. Spacerowaliśmy wąskimi uliczkami, wypełnionymi mnóstwem restauracji, serwujących filipińską ale także europejską kuchnię (makarony, pizza itp.). W godzinach wczesnowieczornych wystawiano grille, na których swój żywot kończyły ryby, kurczaki i owoce morza. Nam osobiście, udało się znaleźć kilka świetnych i smacznych knajpek i to z widokiem na całą zatokę.

Po całym dniu spacerowania i kulinarnych eksperymentów, wróciliśmy do swojego hostelu. Po drodze zakupy w pobliskim sklepiku (udało się znaleźć mój ulubiony, różowy gin 😉) i z kubeczkiem czegoś mocniejszego, mogliśmy planować następny dzień.

Nacpan Beach 

El Nido okazało się małym, zatłoczonym i bardzo komercyjnym azjatyckim miasteczkiem. Chcąc uciec choć na chwilę od spalin i odgłosów wszechobecnych tricykli, postanowiliśmy odwiedzić jedną z pobliskich plaż. Nacpan Beach, bo o niej mowa, oddalona jest niecałe 21 kilometrów od miasta. Pierwotny plan zakładał dotarcie tam na rowerach ale skoro ich nie było, musieliśmy zadowolić się busem (na motocykl nie byliśmy jeszcze gotowi 😉). Asfaltowa droga prowadząca na północ wyspy, przerodziła się w pewnym momencie w offroadową przeprawę (kamienie, błoto i dziury – jednogłośnie stwierdziliśmy, że rowery mogłyby nie podołać).

Nacpan Beach dzieli się na 2 części – z jednej strony jest wioska rybacka, z drugiej zaś długa i szeroka plaża, z drobnym piaskiem i turkusową wodą. Do tego zimne drinki, świeży kokos, brak zasięgu w telefonie i dobiegającego zewsząd hałasu. Słońce grzało niemiłosiernie mocno a momentami silniejszy wiatr tworzył całkiem spore fale. Raj na ziemi!



Na plaży straganiki ze świeżymi kokosami. Kilka precyzyjnych cięć maczetą i mogliśmy delektować się orzeźwiającą wodą kokosową (niecałe 50 filipińskich pesos czyli jakieś 3 zł). On jest jej wielkim fanem, ja muszę przyznać, że trochę mniej. Ale biorąc pod uwagę, że nazywana jest eliksirem życia i młodości a do tego nawadnia lepiej niż woda, skusiłam się i ja 😉

Spacerując tak sobie po idealnie gładkim piasku, byliśmy świadkami pięknego ślubu. Marzenie niejednej Panny Młodej. On obiecał, że jak wytrzyma ze mną jeszcze trochę czasu (a łatwo nie ma i mieć nie będzie 😂) to też kiedyś zorganizuje taką imprezkę. Trzymam za słowo 😉

Po kilku godzinach totalnego resetu, wróciliśmy do El Nido, gdzie resztę popołudnia spędziliśmy w okolicznych barach przy plaży Corong Corong.

Island Hopping

Z samego rana udaliśmy się na tak zwany island hopping, czyli jednodniową wycieczkę po archipelagu. W El Nido praktycznie na każdym kroku atakowały nas reklamy okolicznych biur podróży, oferujących 4 standardowe trasy (A, B, C, D). Każda z tych opcji to inne atrakcje. Wszystko zależy od tego co chcesz zobaczyć. Niestety nie mieliśmy wystarczająco dużo czasu aby skorzystać ze wszystkich wariantów, dlatego wybraliśmy wersję A, cieszącą się największą popularnością. Podobno widoki najpiękniejsze. Postanowiliśmy sprawdzić.

Na początek 7 Commando Beach – długa, piaszczysta plaża, na której znajdowały się lokalne bary, serwujące zimne napoje i soczyste owoce. Woda tak samo turkusowa, jak z kolorowych folderów reklamowych. Z racji wczesnej pory nie było jeszcze tłoczno więc mogliśmy w spokoju i ciszy relaksować się i chłonąć piękno okolicy.

Później dwie, z trzech pięknych lagun, znajdujących się wokół wyspy Miniloc. Mowa o Małej i Sekretnej Lagunie. On pływał i snurkował a ja z racji tego, że pływać nie umiem (może kiedyś w końcu się uda), opalałam się na łódce i przy okazji kibicowałam kucharzowi, przygotowującemu lunch dla całej grupy.



Około 13 obiad z widokiem na wyspę Shimizu (bardzo urokliwe miejsce, z piękną i jakże widokową rafą koralową). Idealna miejscówka dla każdego wielbiciela podmorskiego świat. Na stół wjechał kurczak, ryby i ryż z warzywami, a to wszystko w towarzystwie słodkich i jakże soczystych owoców (ananas był najlepszy).

Na koniec wycieczki, niebo pokryły ciemne chmury, z których spadł deszcz (pierwszy od momentu naszego przyjazdu na Filipiny). Przemoczeni do suchej nitki, wróciliśmy do hostelu. Zmęczeni słońcem oraz całodziennym snurkowaniem, padaliśmy na twarz. Krótka drzemka przerodziła się w kilkugodzinny sen.

Ona

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *