Filipiny? Dwa razy nie trzeba było powtarzać. Zwłaszcza, że to miejsce, które chcieliśmy odwiedzić już dawno temu i o którym niejednokrotnie wspominaliśmy podczas spotkań z najbliższymi. Poza tym słyszeliśmy dużo pozytywnych opinii od innych osób, przemierzających ten kraj z plecakiem. Rajskie wyspy, biały piasek, turkusowy kolor wody, gorące źródła i bajeczne plaże, które są podobno jednymi z najpiękniejszych w Azji. Czego chcieć więcej? Nasze organizmy domagały się solidnej dawki witaminy D. Spragnieni słońca, postanowiliśmy spędzić zimowy urlop w tropikach.
Niczego tak bardzo nie lubimy, jak pakowania się. Pomimo listy rzeczy niezbędnych, zawsze okazuje się, że czegoś jest za dużo. Tym razem oprócz dużego plecaka z ubraniami, mieliśmy osobną torbę na wszelaką elektronikę (dron, aparat, statyw, ładowarki i całe mnóstwo kabelków), za przygotowanie której odpowiedzialny był On (i całe szczęście). Ja jak każda kobieta znów miałam dylemat, ile bluzek i w jakim kolorze wziąć ze sobą, czy 2 komplety strojów kąpielowych wystarczą (wzięłam 4), czy oprócz klapek, butów sportowych i tych do wody wziąć jeszcze jakieś sandałki (głupie pytanie) i tak dalej i tak dalej. Oczywiście oprócz tego kosmetyki, niezbędne lekarstwa i sprzęt do snurkowania. Na koniec kilka upchnięć kolanem i mamy to! Z głową pełną pomysłów i mnóstwem energii byliśmy gotowi do odkrywania najdalszych zakątków świata.
Z reguły do planowania swoich wyjazdów podchodzimy bardzo spontanicznie. Tym razem nie było inaczej. Nie mieliśmy gotowego planu działania. Chcieliśmy po prostu dać ponieść się emocjom. Ahoj przygodo!
Przylot (Lotnisko Puerto Princesa)
Piątek. Drugi Dzień Świąt Bożego Narodzenia. Pobudka o 3. Jeszcze pod osłoną nocy ruszyliśmy w kierunku lotniska w Berlinie. Szybka odprawa i nadanie bagaży. Klamka zapadła. Lecimy!
Dzień wyjazdu zawsze jest tym najtrudniejszym. Ta niepewność przed tym co może nas czekać. Najpierw szwajcarskimi liniami z Berlina do Zurychu, potem z Zurychu do Manili z przesiadką w Szanghaju a na koniec filipińskimi liniami lotniczymi Cebu Pacific do Puerto Princesa (na wyspę Palawan). Po doznaniu tylu zmian czasowych byliśmy nieco skołowani. To była naprawdę ostra jazda bez trzymanki, i to wysoko nad ziemią. Najdłuższy lot, bo aż 11,5 godziny to ten ze Szwajcarii do Chin. Podróż minęła jednak spokojnie, w towarzystwie białego wina, filmów na Netfiksie i całkiem dobrego jedzenia.
Szanghajskie lotnisko jest przeogromne. Trzeba przyznać, że mają rozmach. Czas leciał nieubłaganie szybko. Dobrze, że On czuł się tam jak ryba w wodzie (wyjazdy służbowe na coś się przydały) bo ja sama zaginęłabym bez śladu. Doskonale wiedział co, gdzie i jak ogarnąć temat z wizami oraz naszymi bagażami, które musieliśmy odebrać i nadać po raz kolejny. Najpierw zostawiliśmy swoje odciski palców (pobierane są od wszystkich obcokrajowców przekraczających granice Chińskiej Republiki Ludowej), później dotarliśmy do strefy z wizami (potrzebowaliśmy wizy tranzytowej na 24h), gdzie czekały na nas biało-niebieskie druczki do wypełnienia, następnie odebraliśmy swój bagaż rejestrowany, odprawiliśmy się na lot do Manili, przeszliśmy ponownie kontrolę bezpieczeństwa a na koniec ustawiliśmy się w długiej kolejce po kolejną pieczątkę w paszporcie, która pozwalała na opuszczenie Szanghaju. Finalnie, udało się! 😊
Liniami Philippine Airlines ruszyliśmy do Manili. Drzemka z przerwą na kubeczek czegoś mocniejszego i po prawie 3 godzinach wysoko w chmurach, wylądowaliśmy. Na hali przylotów rozbrzmiewały dźwięki świąteczno-noworocznych przebojów, które umilały czas wszystkim podróżnym, oczekującym na swój bagaż. Szybkie rozeznanie terenu, kolejny stempel w paszporcie i mogliśmy udać się do właściwego terminala, skąd odlatywał samolot na wyspę Palawan (na lotnisku w Manili jest kilka terminali, usytuowanych w różnych częściach miasta, do których można dotrzeć taksówką lub skorzystać z bezpłatnego autobusu). Na zewnątrz gorąco i parno (wilgotność powietrza prawie 80%). Bluzy szybko ustąpiły miejsca koszulkom z krótkim rękawem. Po kilkunastu minutach czekania w pełnym słońcu, nadjechał nasz bus. Szef klimatyzowanego przybytku okazał się mistrzem kierownicy i w zadziwiający dla nas sposób omijał wszystkie auta stojące w gigantycznym korku. Mało tego, w sytuacjach kryzysowych (kiedy nie było alternatywnych tras i klakson zawodził), jego zmiennik wychodził z autokaru – co ja mówię – wyskakiwał z autokaru i wstrzymywał ruch😂. Kilka razy jechaliśmy także pod prąd, ale to akurat dziwiło tylko nas (filipińscy współpasażerowie pozostawali tym faktem nie wzruszeni). Szczerze, chcieliśmy zasiąść już w fotelach samolotu.
Lot z Manili do Puerto Princesa trwał jakąś godzinkę. Stewardesy nie zdążyły dobrze rozdać napoi a samolot już szykował się do lądowania. O godzinie 19:30 czasu filipińskiego maszyna dotknęła płyty lotniska. Kwadrans oczekiwania na bagaże i szybkie zakupy przy stoisku z kartami SIM (najwięksi operatorzy to Globe i Smart – dla turysty praktycznie to żadna różnica). My wybraliśmy GLOBE. Może dlatego, że kolejka była mniejsza? A może panie z obsługi ładniej się do Niego uśmiechały ?😊 Racjonalnego powodu brak.
Na zewnątrz taksówki, czekające na swoją kolej. Po krótkich negocjacjach kierowca zgodził się podrzucić nas do hotelu. Pędziliśmy, mijając dziesiątki warczących tricykli. Po 20 minutach zagracona i dziurawa droga w końcu się skończyła a naszym oczom ukazał się lśniący bielą hotel. Wysokie palmy, odkryty basen, bar na świeżym powietrzu, w którym bez ograniczeń można było raczyć się napojami wysokoprocentowymi i gdzieniegdzie spacerujące koguty (w najbliższym czasie mieliśmy się przekonać co potrafią te filipińskie zawadiaki). Długo wyczekiwany prysznic i nie wiadomo, kiedy zasnęliśmy jak małe dzieci.
Adaptacja
Przez kolejne dwa dni chłonęliśmy klimat miasta. Codziennie budziły nas promienie słońca i filipińskie koguty. W sumie to kolejność była odwrotna 😉. Ich zbiorowe i indywidualne popisy wokalne zaczynały się zwykle około 4-5 nad ranem i kończyły grubo po północy. „Kukuryku” było więc zdecydowanie najpopularniejszym odgłosem na Filipinach.
Nasz hotel oddalony był 5 kilometrów od centrum miasta. Dystans sprawiał, że mogliśmy podejrzeć filipińskie życie trochę od tej drugiej strony. Zazwyczaj z plecakiem i kilkoma butelkami wody chodziliśmy na pieszo, mijając po drodze malutkie sklepy i bazarki z jedzeniem. Obrzeża miasta tętniły życiem, którego na próżno szukać w turystycznych ulotkach czy materiałach reklamowych. Pomimo przeogromnej biedy i bardzo skromnych warunków mieszkaniowych (domy zbudowane z kawałków tego, co nadawało się do postawienia ścian i położenia dachu), ludzie są uśmiechnięci i niezwykle przyjaźni. Z każdej strony biegające dzieciaki, witające się popularnym okrzykiem “HI”!
Gdy pojawiały się oznaki zmęczenia, łapaliśmy miejscowe taksówki, czyli tricykle (odpowiednik tuk tuka). To takie skutery z przyczepką, w której mieszczą się maksymalnie 2 osoby plus mały bagaż (tak nam się bynajmniej wydawało 😉). Jednogłośnie stwierdziliśmy, że Filipińczycy to szaleni konstruktorzy, którzy ze starej blachy, za pomocą młotka oraz spawarki są w stanie sklecić przeróżne trójkołowce. Jedne były proste, inne zaś kolorowe z fantazyjnymi malowidłami i często zabawnymi cytatami. W centrum miasta totalny komunikacyjny chaos. Pomimo tego, że szybko oswoiliśmy się z panującymi tam zasadami ruchu drogowego, nie odważyliśmy się na skorzystanie z motocykla.
Bardzo chcieliśmy wypożyczyć rowery (wspominaliśmy o tym w jednym z postów na Facebooku). Udało się nam nawet odnaleźć jedyną działającą w mieście wypożyczalnię. Radość nie trwała jednak długo. Po pokonaniu pieszo około 10 kilometrów, okazało się, że pod wskazanym adresem nie ma żadnego punktu, oferującego wypożyczenie jednośladów. Ponoć placówka zmieniła swoją siedzibę (do tej pory nie uzyskaliśmy odpowiedzi, gdzie jej szukać 😉).
Często spacerowaliśmy po miejskim parku Baywalk. To nadmorska promenada, otoczona palmami, która okazała się idealnym miejscem na podziwianie zachodów słońca. Wieczorami przychodziliśmy tam, aby zjeść kolację w pobliskich knajpkach. Jeśli chodzi o kuchnię filipińską – naszym zdaniem nie należy do najsmaczniejszych. Mając w okolicy Tajlandię czy też Wietnam, wydawała się nieco uboga. Śladowe ilości przypraw, sporo mięsa (mocno zgrillowanego), wszechobecny sos barbecue i oczywiście cała masa ryżu. W niektórych lokalach jedzenie zamiast na talerzach, serwowane było na liściu bananowca. Mało tego, były miejsca, gdzie nie podawano sztućców (na Filipinach rzeczą normalną jest jedzenie rękoma). Zdarzało się, że zapachy z racji swej intensywności, bardziej odpychały niż zachęcały do konsumpcji (zwłaszcza, gdy mijaliśmy stoiska, serwujące mięso, które leżało cały dzień na słońcu). Generalnie z kolacji wracaliśmy nieco głodni 😉 Po niektórych takich wyjściach na miasto dopadała (w szczególności mnie) „choroba filipińska”. Spokojnie, to nic złego – następnego dnia wszystko wracało do normy. Nasz były prezydent też miał z nią do czynienia 😂. Jej źródła można dopatrywać się w mocnych trunkach. Ale co robić, gdy na sklepowej półce uśmiecha się butelka Ginu za jedyne 6 zł?? Przecież grzech nie skorzystać z takiej okazji! Kilka kubeczków przy hotelowej plaży i niestety choroba ta zgarniała swoje okrutne żniwo 😉
Podziemna rzeka
Dzień przed Sylwestrem wybraliśmy się na wycieczkę do podziemnej rzeki. Została ona ogłoszona jednym z siedmiu cudów natury i wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Planowany odjazd spod hotelu godzina 8:00. Bus przyjechał z prawie 2 godzinnym opóźnieniem. W trakcie naszego urlopu przekonaliśmy się (i to niejednokrotnie), że na Filipinach czas nie ma większego znaczenia. Ludzie żyją tam bezstresowo i nie przejmują się tym, o której godzinie dotrą do celu. Dla Europejczyków może to być nieco irytujące (bynajmniej na początku). Z mikrobusa pełnego turystów, wybrzmiewały wesołe powitania „Hi” i „Hello”. Droga to istny szwajcarski ser. Do tego zakręt na zakręcie i nasz bus podskakujący na każdej nierówności.
Wycieczka zaczynała się w porcie Sabang. Każdy z nas otrzymał kamizelkę ratunkową by po jakiejś godzinie móc wejść na pokład łódki. 20 minut później byliśmy w Parku Narodowym Podziemnej Rzeki Puerto Princesa. Czekał nas jeszcze krótki spacer przez dżunglę, którą zamieszkiwały prześcigające się w próbach kradzieży jedzenia małpy i mające wszystko w głębokim poważaniu jaszczury.
W jaskini, do której wpłynęliśmy, panowała całkowita ciemność i niesamowita cisza (przerywał ją tylko co jakiś czas kapitana naszej łódki, nucąc pod nosem piosenkę z Titanica 😂). Nad naszymi głowami tysiące nietoperzy, przyczepionych do skał. Generalnie nie jesteśmy zwolennikami zorganizowanych imprez, ale w przypadku wyprawy do podziemnej rzeki było warto. Sympatyczna grupa, dużo śmiechu i fajne przeżycia.
Około godziny 17 byliśmy już z powrotem w hotelu. Szybki prysznic, zakupy w pobliskim sklepie i wieczór spędziliśmy przy hotelowej plaży (w trakcie przypływu zostawał miejscami kawałek piasku, natomiast przy odpływie woda była jakiś kilometr od brzegu), popijając drinki własnej roboty. To był długi dzień.
Skomentuj