Hanoi i Zatoka Ha Long – Serce Kultury i Cud Natury Wietnamu

DZIEŃ 11 – W TEATRZE LALEK

Zaraz po śniadaniu pożegnaliśmy deszczowe, ale ciepłe Hue. Tym razem zamiast pociągu czy autobusu postawiliśmy na szybszy środek transportu – samolot. Lot był krótki, ale to, co czekało nas po lądowaniu w Hanoi, można określić jednym słowem: szok! Szok termiczny oczywiście. Z ponad 30°C nagle znaleźliśmy się w 18-stopniowej „zimie” – Wietnam rozciąga się na kilka stref klimatycznych! Mimo lekkiego chłodu nie zamierzaliśmy rezygnować z eksploracji stolicy. Wąskie uliczki, nieustający skuterowy zgiełk i oczywiście lokalne przysmaki! Pho w chłodniejszym klimacie smakowało jeszcze lepiej, a gorąca kawa kusiła aromatem na całą okolicę.

Wieczorem czekało na nas coś absolutnie wyjątkowego – Teatr Lalek na Wodzie (Thang Long Water Puppet Theatre). To jedna z najstarszych i najbardziej unikatowych form sztuki teatralnej na świecie. Bilety kupiliśmy kilka dni wcześniej, choć można je dostać także na miejscu. Trzeba jednak mieć szczęście, bo rozchodzą się jak świeże bułeczki! Ceny wahają się od 100 000 do 200 000 dongów – my zapłaciliśmy około 32 zł za osobę, aby móc usiąść jak najbliżej „sceny”.

Legenda głosi, że wieśniacy, chcąc urozmaicić codzienność i świętować obfite plony, rzeźbili drewniane lalki i wystawiali spektakle na zalanych wodą polach ryżowych. Z czasem tradycja ta przeniosła się do świątyń, a potem do specjalnie budowanych basenów. Jak wygląda to dzisiaj? Nie można powiedzieć, że kurtyna unosi się w górę, ponieważ jej tutaj nie ma. Brakuje również klasycznej sceny  – zamiast niej jest basen wypełniony po brzegi wodą a aktorzy, ukryci za bambusowymi parawanami, ożywiają misternie rzeźbione i ręcznie malowane lalki za pomocą systemu drążków i linek. Efekt? Postaci wydają się magicznie unosić, ślizgać i tańczyć po tafli wody! Przedstawienia opowiadają o legendach, mitach, codziennym życiu mieszkańców wietnamskiej wsi oraz bohaterach narodowych. Całości dopełnia tradycyjna muzyka na żywo – tuż obok wodnej sceny znajduje się miejsce dla artystów grających na ludowych instrumentach, takich jak na przykład đàn bầu (jednostrunowa cytra). Śpiewane komentarze i dynamiczne efekty dźwiękowe dodają widowisku klimatu. Spektakl trwa około 45 minut i jest jak podróż w czasie. Na ten wieczór szczególnie czekała Pola – przez cały wyjazd trzymała w walizce sukienkę przygotowaną specjalnie na tę okazję! W końcu teatr zobowiązuje, prawda? 😉✨

  

DZIEŃ 12 – TRAIN STREET, ŚWIĄTYNIA LITERATURY I STARE MIASTO

Dzień zaczęliśmy od pysznego śniadania, a potem pełni energii ruszyliśmy w kierunku jednej z najbardziej ikonicznych atrakcji miasta – Hanoi Train Street. To wąska uliczka, przez którą codziennie przejeżdża pociąg, mijając domy, kawiarnie i przechodniów dosłownie na wyciągnięcie ręki. Ta osobliwa ulica stała się hitem wśród turystów, ale jej historia sięga jeszcze czasów kolonialnych. Linia kolejowa przebiegająca przez Hanoi została zbudowana pod koniec XIX wieku, gdy Wietnam znajdował się pod francuskimi rządami. W 1902 roku ukończono Dworzec Główny w Hanoi (Ga Hà Nội) i uruchomiono trasę, która przez dekady była kluczowym środkiem transportu ludzi i towarów. Dzisiaj Hanoi Train Street to raj dla influencerów i wszelkiej maści poszukiwaczy idealnych kadrów. W ostatnich latach, dzięki mediom społecznościowym, stała się jedną z najbardziej rozpoznawalnych ulic na świecie. Widok pociągu sunącego przez wąską uliczkę, zaledwie kilka centymetrów od kawiarnianych stolików i spacerujących ludzi, przyciąga tłumy. Miejscowi szybko dostrzegli potencjał tego miejsca i zaczęli otwierać urocze kawiarenki, skąd można podziwiać przejazdy pociągów.

Przed wizytą warto sprawdzić aktualny rozkład jazdy, bo sytuacja na Train Street często się zmienia. Niektóre knajpki podają godziny przejazdów na pierwszej stronie menu. Znalezienie wolnego stolika to nie lada wyczyn – nam udało się jakimś cudem 🙂 Polka była w siódmym niebie – przechadzała się po torach jak po linie, ćwicząc równowagę, a w przerwach prowadziła filozoficzne rozmowy z kurami 😉 Potem miska świeżych owoców, pachnące Pho i czarna, mocna kawa. W Hanoi popularna jest cà phê trứng, czyli kawa z żółtkiem i skondensowanym mlekiem – ja jednak odpuściłam, bo jakoś nie mam pełnego zaufania do surowych jajek. Opinie na temat tego napoju są skrajne – niektórzy ją uwielbiają, inni więcej do niej nie wrócą. No cóż, o gustach się nie dyskutuje! 😄

Po tej solidnej dawce pociągowego szaleństwa, potrzebowaliśmy chwili oddechu, dlatego skierowaliśmy się do Świątyni Literatury (Văn Miếu – Quốc Tử Giám). To miejsce okazało się prawdziwą oazą spokoju – piękne dziedzińce, stawy pokryte liliami, ciche alejki otoczone zielenią. Dźwięki miasta zostały gdzieś daleko za murami świątyni, a my mogliśmy podziwiać piękno kultury Wietnamu w jej najbardziej autentycznym wydaniu. Świątynia powstała w 1070 roku, za panowania cesarza Lý Thánh Tônga. i początkowo była poświęcona Konfucjuszowi oraz jego uczniom. Kilka lat później założono tu Cesarską Akademię (Quốc Tử Giám), pierwszą uczelnię wyższą w Wietnamie, gdzie kształcono przyszłych mandarynów, urzędników państwowych i elitę intelektualną. Dopiero W 1253 roku król Tran Thai Tong przekształcił Akademię Cesarską w Akademię Narodową, aby poszerzyć zakres swojej działalności i przyjąć dzieci zwykłych ludzi o wybitnych zdolnościach akademickich -była to prawdziwa rewolucja w edukacji.

Spacerując po dziedzińcach Świątyni, wśród bram, pawilonów i bujnej zieleni, natrafiliśmy na mnóstwo ludzi w tradycyjnych wietnamskich strojach, robiących zdjęcia na tle tej imponującej scenerii. Największe wrażenie zrobiły na nas studentki ubrane w eleganckie áo dài – długie, jedwabne tuniki w różnych kolorach, które subtelnie powiewały na wietrze. Ich gracja i wdzięk idealnie komponowały się z klasyczną architekturą świątyni. Nie mogłyśmy odmówić sobie pamiątkowej fotki 🙂

  

Polka tak się wybiegła, że ledwo trzymała się na nogach. Zarządziła więc drzemkę, do której On również się przyłączył. Ja, jak to ja – chwyciłam za aparat i wyruszyłam na samotną wędrówkę po najstarszej części miasta, czyli Old Quarter. Stare Miasto to labirynt kilkudziesięciu ulic, otaczających Jezioro Hoan Kiem. Zabytkowe budowle, wąskie uliczki pełne sklepików i warsztatów tworzą tu niepowtarzalny, magiczny klimat. O szerokich chodnikach można zapomnieć. Porównałabym Hanoi do gwarnego, pachnącego, kolorowego i chaotycznego dzieła sztuki, które atakuje wszystkie zmysły naraz – i właśnie dlatego jest absolutnie niesamowite. Podobnie jak w Sajgonie: Przejście dla pieszych? Zapomnij! Czerwone światło? Tylko sugestia. Tutaj obowiązuje zasada – idź przed siebie, powoli i pewnie, a skutery cię ominą. Jeśli się zawahasz – koniec z Tobą. No dobra, może nie koniec, ale na pewno jakiś wesoły Wietnamczyk na skuterze uraczy cię pełnym politowania spojrzeniem, zanim odjedzie, wymijając cię z chirurgiczną precyzją 🙂

Zmierzając w stronę lokalnego targu, już z daleka czułam, że zaraz wejdę do innego świata – pełnego zapachów, kolorów i kulinarnych niespodzianek. Pierwszym sygnałem był intensywny aromat ryb: świeżych, suszonych, grillowanych – każda odmiana miała swój unikalny „bukiet aromatyczny”. Ale to dopiero początek! Mieszanka przypraw, kolendry, trawy cytrynowej i… sfermentowanej pasty z krewetek (która pachnie jak stare skarpety, ale ponoć dodaje potrawom wyjątkowego smaku) uderza mnie jak cios boksera. Tuż obok, stoiska z mięsem (świeże kawałki wołowiny i wieprzowiny, elegancko porozkładane na drewnianych deskach) i żywe kurczaki czekające na swój los z wyrazem rezygnacji w oczach. Starałam się zachować pokerową twarz, ale w głowie zapadła już decyzja – dzisiejszy obiad będzie wegetariański! 🙂 Na szczęście za rogiem czekało coś znacznie przyjemniejszego – owocowy raj. Smoczy owoc wyglądał jak eksperyment szalonego botanika, a pomelo przypominało gigantyczną piłkę do siatkówki. Uśmiechnięta sprzedawczyni podsunęła mi kawałek jackfruita – owocu, który skradł moje serce jeszcze na Phu Quoc. Smakował jak egzotyczna mieszanka banana, ananasa, brzoskwini i mango. Czy mogłam odmówić? Oczywiście, że nie! Kilka kroków dalej kobieta kroiła szczypiorek w tempie, którego nie powstydziłby się szef kuchni z gwiazdką Michelin. W tłumie mijały mnie kobiety dźwigające kosze pełne warzyw i owoców, jednocześnie swobodnie rozmawiające przez telefon. A rowery? Wyładowane całymi kiściami bananów, prowadzone przez właścicielki balansujące jak profesjonalne akrobatki. Po prostu nie da się przejść obojętnie obok wirtuozerii logistyki rowerowej. Przysięgam, widziałam kobietę, która na jednym rowerze przewiozła stos ceramiki wyższy niż ja – miski, talerze, wazoniki – wszystko precyzyjnie ułożone, a mimo to nic się nie stoczyło, nic nie pękło! To był spektakl godny cyrkowej areny. Targ żył własnym rytmem – skutery mijały się na milimetry, sprzedawcy nawoływali klientów, a nad wszystkim unosił się zapach ulicznego jedzenia. Wietnamski chaos ma swój urok.

Po kulinarnym rollercoasterze przyszedł czas na sztukę uliczną – murale przy ulicy Phung Hung. Nie mogłam ich pominąć! Te niezwykłe malowidła, stworzone w 2018 roku, przenosiły w dawne czasy Hanoi – od sprzedawców ulicznych po sceny z codziennego życia. Idealne miejsce na chwilę wytchnienia i kolejną serię zdjęć. W drodze powrotnej do hotelu wpadłam jeszcze na targ, gdzie  sprzedawano ozdoby na Chiński Nowy Rok Węża. Całe stoiska lśniły czerwienią i złotem – barwami szczęścia i pomyślności. Misterne figurki węży, zdobione haftami i cekinami, papierowe smoki wijące się na delikatnych wycinankach, a nad głowami przechodniów zwisały lampiony w kształcie węży. W powietrzu unosił się zapach kadzideł i świeżych mandarynek. Nagle usłyszałam ciche: „Excuse me, may I ask you a question?” Za mną stał chłopiec z dyktafonem i kartką papieru, a obok niego – jego nauczyciel angielskiego. Miał przeprowadzić wywiad z obcokrajowcem. Kilka prostych pytań – skąd jestem, jak długo w Wietnamie… Poczułam się jak gwiazda, a chłopak, szczęśliwy i dumny z siebie, świetnie wywiązał się z zadania. Dla mnie – piątka z plusem! (Nauczyciel też wyglądał na zadowolonego 😉).

Po kilku godzinach szwendania się wróciłam do moich towarzyszy. Oni wyspani, ja szczęśliwa, udaliśmy się na kolację do naszej ulubionej knajpki – Bun Cha Ta Hanoi. Już osiem lat temu skradła nasze serca, a jej bun cha – grillowana wieprzowina z makaronem ryżowym i ziołami – wciąż smakowała obłędnie. Niestety po dzisiejszych wrażeniach mój apetyt na mięso osłabł – wybrałam sajgonki warzywne i kieliszek wietnamskiego ryżowego wina na lepsze trawienie 😉 Pssst…jeśli chcesz zjeść na górze, musisz zdjąć buty – zgodnie z wietnamską tradycją.

Wieczorem Hanoi zmieniało oblicze. W weekendy ulice wokół jeziora Hoan Kiem zamieniają się w deptak – bez skuterów, bez samochodów. Ludzie tańczą, powietrze pachnie grillowanym mięsem, dzieci biegają roześmiane. Totalna magia! A nazajutrz? Ostatnia atrakcja naszych wietnamskich wakacji – Zatoka Ha Long.

DZIEŃ 13 – ZATOKA HA LONG

Mówi się, że najlepsze zostawia się na koniec. I faktycznie, nasza wycieczka do Zatoki Ha Long była prawdziwą wisienką na torcie podróży po Wietnamie. Z samego rana pod hotel podjechał autobus – czekała nas ponad dwugodzinna trasa, ale podekscytowanie nie pozwalało nam zasnąć. W końcu zmierzaliśmy do jednego z najpiękniejszych miejsc na świecie! Naszą przygodę rozpoczęliśmy od pysznego lunchu na pokładzie statku, który smakował jeszcze lepiej dzięki spektakularnym widokom. A potem – wyruszyliśmy w rejs!

Zatoka Ha Long to prawdziwy cud natury, wpisany na listę UNESCO. Około 1900 wapiennych wysp i wysepek tworzy krajobraz rodem z bajki. Legenda głosi, że niegdyś smoki, broniąc Wietnamu, zrzuciły perły do morza, które zamieniły się w majestatyczne skały. Widok gigantycznych formacji wyrastających prosto z wody zapiera dech w piersiach! Jednym z punktów naszej wyprawy była wizyta na wyspie Ti Top – miejscu o dość nietypowej nazwie. Okazuje się, że wyspa została nazwana na cześć radzieckiego kosmonauty Giermana Titowa, który odwiedził ją w 1962 roku wraz z Ho Chi Minhem. Sama wyspa zachwyca – ma niewielką, lecz przepiękną plażę oraz punkt widokowy, z którego można podziwiać niesamowitą panoramę zatoki. Chwila relaksu na miękkim piasku i kąpiel w turkusowej wodzie były prawdziwą przyjemnością! Polka zmęczona emocjami zasnęła na ławce w cieniu palm. Na statek została wniesiona na śpiocha, a chwilę później usłyszeliśmy radosne: „Happy hour!” – idealne wyczucie czasu! 😉 Darmowe drinki trafiły na stół, a my mogliśmy delektować się chwilą, rozmawiając i podziwiając spektakularny zachód słońca. Potem – impreza na statku! Na parkiecie królowałyśmy my: piruety, podskoki i tańce przytulańce. Reszta gości wolała nas obserwować, a siedzący przy naszym stoliku Japończycy byli absolutnie zachwyceni naszą małą tancerką.

Zachód słońca był bajeczny – złociste światło powoli ustępowało miejsca gwiazdom, a nad zatoką zapadła błoga cisza. Po dniu pełnym wrażeń wróciliśmy do hotelu, bogatsi o cudowne wspomnienia i pewni jednego: Ha Long to miejsce, do którego na pewno warto wrócić.

DZIEŃ 14 – POWRÓT DO RZECZYWISTOŚCI

Ostatni dzień naszych wietnamskich wakacji zaczął się spokojnie, jakby samo Hanoi chciało nam zapewnić łagodne lądowanie przed powrotem do codzienności. Nawet śniadanie smakowało bardziej nostalgicznie niż zwykle. Po nim ruszyliśmy na pożegnalny spacer i ostatnie zakupy. Trafiliśmy do niewielkiego, ale niezwykle bogatego w pamiątki sklepiku, gdzie nasze zdolności negocjacyjne – albo po prostu entuzjazm – sprawiły, że sprzedawczyni zarobiła w 20 minut tyle, co zwykle w ciągu całego dnia. Szybkie pakowanie i około 10:00 wyruszyliśmy w kierunku lotniska w Hanoi. Samolot mieliśmy po 13:00, idealnie zsynchronizowany z porą drzemki Poli, która najwyraźniej uznała, że podróż w chmurach to najlepszy sposób na relaks. Cztery godziny w powietrzu minęły błyskawicznie.

Najtrudniejsze miało jednak dopiero nadejść. Przesiadka w Szanghaju – osiem godzin czekania, które z perspektywy rodziców energicznej 3,5-latki można spokojnie nazwać wyzwaniem survivalowym 🙂 Najpierw chińska kontrola bezpieczeństwa, gdzie nawet sznurówki wydają się podejrzane, potem kolacja, malowanki i książeczki. Późną nocą lotnisko w Szanghaju było niemal puste, jarzeniowe światła mrugały cicho, a my, zmęczeni, marzyliśmy tylko o jednym – łóżku. Pola jednak miała zupełnie inne plany. Dla niej lotnisko było ogromnym placem zabaw, a godzina nie miała najmniejszego znaczenia. „To nie czas na spanie, to czas na bieganie!” – zdawała się mówić jej twarz, gdy niczym błyskawica mknęła po korytarzach terminala. Trzeba przyznać jedno – przyspieszenie miała lepsze niż niejeden olimpijski sprinter. My zdyszani, a ona jakby dopiero zaczynała rozgrzewkę. Pola czuła się królową tego całego zamieszania, bo w kieszeni jej bluzy znajdowała się „tajna broń” – wizytówka z naszymi numerami telefonów, na wypadek gdyby jakimś cudem zaginęła w tej ogromnej hali. Ale Ona traktowała ten kawałek papieru jak przepustkę do jeszcze większej wolności. Po kilku ucieczkach, drobnych kłótniach i pyskówkach, w końcu zlitowała się nad nami i zasnęła na lotniskowym krzesełku. Około 1:30 w nocy przenieśliśmy ją na pokład samolotu – to już chyba nasza tradycja – przewożenie Śpiącej Królewny. Większość lotu przespała, a my razem z nią. Dwie godziny przed lądowaniem w Budapeszcie nasza mała Podróżniczka obudziła się głodna jak wilk! Zjadła wszystko, co stewardesa miała pod ręką, a potem znalazła jeszcze czas na malowanki i rysowanie szlaczków. O 6:30 czasu lokalnego wylądowaliśmy na węgierskiej ziemi. Odbiór bagażu, samochodu i w drogę do domu! W aucie, mimo zmęczenia, nie mogliśmy powstrzymać się od wspomnień. Co to były za wakacje! Dwa tygodnie minęły jak z bicza strzelił. Cóż, nie pozostaje nam nic innego, jak zacząć planować kolejne podróże. 😉

 

Ona

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *