Maratonka

Bieganie to proces. A maraton? To prawdziwa misja kosmiczna. Nie ma tu dróg na skróty, cudownych rozwiązań ani magicznych trików. To nie spontaniczny pomysł na aktywną niedzielę, ale starannie zaplanowana ekspedycja. Wymaga precyzyjnego planu i odporności na kryzysy. Jeśli choć przez chwilę pomyślisz, że „jakoś to przebiegniesz”, maraton szybko udowodni Ci, jak bardzo się myliłeś.

Swoje przygotowania zaczęłam w październiku, z konkretnym celem: zbudować formę, która pozwoli mi nie tylko dobiec do mety, ale też czerpać z tego biegu radość. Zrzuciłam kilka nadprogramowych kilogramów – nie tylko dla sylwetki, ale dla lekkości, siły i poczucia, że to ja kontroluję swoje ciało, a nie ono mną. Biegowe treningi uzupełniłam siłownią, bo mocne nogi, ręce i brzuch to podstawa. Nie chodziło o to, by trenować więcej, lecz mądrzej. Jasne, robiłam długie wybiegania po 15–20 kilometrów, ale to nie one były kluczem. Stawiałam na jakość, nie ilość. Interwały, podbiegi, treningi wytrzymałościowe – to one sprawiły, że moje ciało zaczęło współpracować. Nie było idealnie. Po drodze trafiły się wirusy i przymusowe przerwy, ale nie zatrzymywałam się. Przetestowałam sprzęt – znalazłam buty, które dały mi w końcu komfort. Biegałam z wodą w plecaku, uczyłam się jeść żele i batoniki w biegu – proste w teorii, a w praktyce o wiele trudniejsze.

Każdy kolejny dzień był jak test sprzętu przed startem w kosmos. Sprawdzanie, co działa, a co wymaga poprawy. Zdarzały się dni, kiedy czułam się jak super bohaterka, a czasem jak astronauta w zepsutym skafandrze – z treningów wracałam wściekła, z zadyszką i głową pełną wątpliwości.

Przestałam czytać internetowe fora i skupiłam się na sobie. Bo nie ma nic bardziej demotywującego niż ciągłe słuchanie o „ścianie” na 30. kilometrze. Strach przed nią zabiera więcej energii niż sam bieg! Ale prawda jest taka, że ściana nie istnieje. Istnieją tylko źle przygotowani ludzie. Jeśli miesiąc przed startem postanowisz, że zamienisz kanapę na buty biegowe i „jakoś to będzie”, ściana dopadnie Cię nie na 30., ale już na 10., 15., a może nawet 5. kilometrze. A może w ogóle nie dotrwasz do końca – bo maraton nie wybacza lekceważenia. No dobra ale do brzegu…

16 marca stanęłam na starcie barcelońskiego maratonu. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że nie mogłam sobie wymarzyć lepszego miejsca na debiut niż miasto Gaudiego. Czułam się gotowa zmierzyć z królewskim dystansem, choć stres towarzyszył mi od miesiąca. Miałam obok siebie najwierniejszych kibiców – Mężu, Trenerko- bez Was nie udałoby się to wszystko!

Start – 8:30 rano. Rześkie powietrze pachniało morzem. Idealna pogoda: 10 stopni, lekki wiatr – warunki wymarzone. W tłumie 27 tysięcy biegaczy napięcie unosiło się w powietrzu, jakby cała Barcelona wstrzymała oddech.

Pierwsze 5 kilometrów minęło jak z bicza strzelił. Tempo 6:17 – lekko, bez wysiłku. Trasa prowadziła w stronę Placu Hiszpańskiego. W głowie powtarzałam sobie: „To tylko rozgrzewka”. A kibice? Czysta magia! Tłumy na chodnikach, bębny, głośniki, transparenty, dzieci z wyciągniętymi dłońmi, gotowe do przybijania piątek, a na balkonach mieszkańcy z garnkami i chochlami, wystukujący rytm dla biegnących. Hiszpański temperament w najczystszej postaci!

Między 10. a 20. kilometrem nogi same niosły. Przyspieszyłam. Tempo 6:10, potem 6:12. Euforia? Adrenalina? A może po prostu magia Barcelony? Biegliśmy przez Eixample – modernistyczną siatkę ulic. Oczom ukazała się majestatyczna Sagrada Familia ze swoimi strzelistymi wieżami. Tam, gdzie zwykle spacerują turyści z zadartymi głowami, dziś królowała biegowa brać.

Na 15. kilometrze porzuciłam swój misternie rozpisany plan – po co się go kurczowo trzymać, skoro ciało grało własną melodię? Tempo spadło do 6:30–6:35 – świadomie, nie z przymusu. Co pół godziny żel, albo jak to mawia moja trenerka „żelki dla sportowców”. Dzień wcześniej pakowała mi je do pasa mówiąc z matczyną troską: „Tylko pamiętaj, żebyś je jadła, OK?!”.😊 Na 20. kilometrze banana-gate 🍌. Skusiłam się na niewinną, żółtą przekąskę i żołądek natychmiast zaprotestował. Na szczęście kilka kilometrów później, w okolicach Parku Ciutadella, z pomocą przyszły soczyste pomarańcze podawane przez wolontariuszy – chłodne, słodko-kwaśne, jak zbawienie. W głowie powtarzałam: „To dopiero połowa”. W półmaratonach zwykle myślałam: „Jeszcze tylko dycha”. A tu? Tu przede mną było jeszcze 21 kilometrów. O zgrozo! 😅

Na 25. kilometrze znajome głosy – On i Polka! Ich doping dodał mi skrzydeł, jakby ktoś wlał mi do żył czystą adrenalinę. Uśmiech miałam od ucha do ucha, a nogi jakby nie moje. Frunęłam! 30. kilometr – spojrzenie na zegarek: 3:11:08. W głowie szybka kalkulacja: „Zrobię to. I to z czasem, o którym nawet nie śniłam.” Podświadomość szepcze: „Poniżej 5 godzin, dasz rade!”. Mięśnie już trochę marudziły, ale głowa absolutnie skupiona. Endorfiny robiły swoje, a Barcelona niosła dalej. Jeszcze dwa razy przytuliłam moich najwierniejszych kibiców – na 38. i 40. kilometrze. Te kilka sekund – bezcenne. Trenerka wołała „Biegnij szybciej mamo, szybciej”! I choć ciało już krzyczało „dość”, to serce śpiewało „jeszcze tylko trochę!”. Kibiców przybywało z każdym metrem. Ich doping był nie do opisania. Wszędzie słychać było „Vamos, vamos!”albo „Go, go, go!”. Nawet moje imię niosło się echem barcelońskich ulic. Ostatnia prosta. Fotoreporterzy ustawieni jak na czerwonym dywanie. Kilka podskoków, pierś do przodu, szeroki uśmiech i meta!!! A tam… łzy. Ze szczęścia, z dumy i zmęczenia. Prawdziwy rollercoaster emocji! Czas końcowy: 04:34:56, średnie tempo: 6:28/km.

Po maratonie spodziewałam się, że nie wstanę z łóżka przez tydzień. A tu proszę, największy ból nóg przyszedł od razu po biegu. Tego samego dnia, wieczorem, chodziłam jak pingwin. Bałam sie o moje stłuczone przed laty kolano, ale ono nie dało o sobie znać nawet przez chwilę. Za to najbardziej bolały uda i okolice pachwiny. Następnego dnia było już zdecydowanie lepiej. Przygotowałam się psychicznie na katusze, a tymczasem wszystko okazało się znacznie lżejsze, niż się spodziewałam. Oczywiście w poniedziałek rano nie było mowy o żadnej regeneracji. Polka miała w planach taniec, biegi i zabawy na plaży – u trenerki nie ma taryfy ulgowej, nawet dla świeżo upieczonej maratonki! 😉

Czy było warto? ABSOLUTNIE TAK! Nie jestem zawodowcem. Nie mam na koncie medali ani tytułów mistrzowskich. Nie urodziłam się z butami do biegania na nogach. Ale miałam jedno, proste marzenie – przebiec maraton. Zaczęło się niepozornie. Od pierwszych kilometrów, które paliły w płucach i zostawiały zakwasy na cały tydzień. Od poranków, gdy chciało się spać, a trzeba wyjść na trening.  Każdy przebiegnięty kilometr był rozmową z samą sobą. O tym, że mogę i że potrafię. A potem nadszedł TEN dzień. Start. Tłum ludzi, szelest numerów startowych, emocje gęste jak mgła. I ja z sercem bijącym jak oszalałe, ze łzami w oczach już na linii startu. Bo wiedziałam, że to coś więcej niż bieg. Były chwile euforii, kiedy nogi same niosły ale i momenty zwątpienia, gdy ciało błagało o przerwę. Wtedy serce szeptało: „Biegnij dalej. Jesteś tak blisko.” Dobiegłam. Udowodniłam sobie, że jeśli czegoś naprawdę chcesz, to jesteś w stanie to osiągnąć. Bo marzenia nie spełniają się same. Za ich realizacją często kryje się ciężka praca!

 

Ona

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *