Dzień 6: Mosty i granice (Gołdap – Suwałki)
Za oknem piękny poranek, który nieco rozleniwiał. Śniadanie i przegląd rowerowej mapy, która nie pozostawiała złudzeń – będzie ogień. W planach prawie 100 kilometrów i nocleg w Suwałkach. Ruszyliśmy punktualnie o 10. Za Gołdapią na początku ścieżkami rowerowymi, a potem w las. Tam kilka cięższych podjazdów. Jeśli ktoś myśli, że stromo jest tylko na południu Polski, to się grubo myli 🙂 Witamy w Królestwie Północnych Mazur!
Jechaliśmy dobrze ubitymi drogami szutrowymi, podziwiając malowniczy, pagórkowaty krajobraz. Zielone łąki, na których pasły się stada krów, klekot boćków nadający rytm naszej jeździe…jednym słowem pięknie!
W międzyczasie pogoda zrobiła się naprawdę upalna. W ustach sahara a nam zaczęło brakować wody w bidonach. Co jakiś czas robiliśmy sobie krótkie postoje na złapanie oddechu. Wiedzieliśmy bowiem, że czeka nas jeszcze nie jedna większa górka do sforsowania. Przed Stańczykami stromy i długi zjazd…Wiadomo, jak zjazd to musi być i podjazd. Ten trudny odcinek na sam koniec jest stosunkowo krótki, więc nie był dla nas jakąś wielką katorgą. Chociaż nie powiem, marzyłam o chwili wytchnienia😉 Wcześniej chcieliśmy zatrzymać się przy wieży widokowej i obejrzeć mosty z innej perspektywy, ale niestety odstraszyły nas kolejki i tłumy turystów.
Rowery zostawiliśmy na głównym parkingu i udaliśmy się już pieszo na słynne mosty. Wstęp jest płatny – bilet dla osoby dorosłej to koszt rzędu 8 zł. Czy warto? Oczywiście, że tak! Spacer po mostach robi wrażenie, jednak dopiero po zejściu na dół widać jakie są ogromne. Mosty w Stańczykach przypominają rzymskie akwedukty. Są najwyższymi, nieczynnymi mostami kolejowymi w Polsce! Mają ponad 36 metrów wysokości i 180 metrów długości.
Na zegarkach 13. To był dobry moment na odpoczynek. Byliśmy tak głodni, że frytki i gofry zakupione w przyparkingowym mini barze, smakowały lepiej niż niejeden obiad w renomowanej restauracji 😂 Do tego zimne napoje wypite jednym duszkiem i nasze szczęście nie znało granic.
Drogami pełnymi pagórków i dolinek, spadków i wzniesień (Mazury Garbate, więc nazwa do czegoś zobowiązuje 😉), kierowaliśmy się na trójstyk granic. W większości były to szlaki dobrze utwardzone, z niewielkimi tylko niedoskonałościami. Nie brakowało też ścieżek polnych i szutrowych, biegnących wzdłuż łąk i pastwisk. Na łaciate krasule natknęliśmy się przy Golubie, czyli wsi której nie ma. Szły całą szerokością drogi, tarasując ją i wogóle nie zwracając na nas uwagi. Właściciela tych „ślicznotek” ani widu ani słychu. Musieliśmy przeciskać się pomiędzy krowami, a nawet delikatnie spychać je ze ścieżek 😉.
Dwadzieścia kilometrów później asfaltowa ścieżka rowerowa, prowadząca bezpośrednio do miejscowości Bolcie koło Wiżajn. Tam znajduje się punkt, w którym stykają się granice trzech państw: Polski, Litwy i Rosji (Obwód Kaliningradzki). Punkt ten oznaczony został granitowym słupem z godłami trzech sąsiadujących państw i napisem w języku danego kraju. Miejsce to nosi nazwę „Wisztyniec”. Oczywiście nie mogło zabraknąć sztampowego zdjęcia na charakterystycznej dla szlaku Green Velo ławeczce. Symboliczny kawałek „łańcucha” informował, że właśnie wjeżdżamy na tereny rowerowej Suwalszczyzny. Na trójstyku granic spotkaliśmy po raz kolejny Marlene i Kasie (wspominałam o dziewczynach w poprzednim wpisie). Okazało się że też jadą do Suwałk i mało tego zatrzymują się w tym samym hotelu co my 😉.
Na 60 kilometrze przerwa. Wybiła 16 – idealny czas na obiad. Niestety gazu w butli jak na lekarstwo, więc mój „Makłowicz” musiał trochę improwizować. Finalnie przyszło nam jeść niedogotowany ryż z ananasem, gdzieś pośrodku totalnego pustkowia. Sytuację ratowało wino! 😂 W towarzystwie natrętnych much wytrzymaliśmy krótką chwilę i ruszyliśmy dalej. Do celu ostatnie 38 kilometrów.
Z MORu w Okulinach, przez mniej znaną Kłajpedę, dotarliśmy do Hańczy – najgłębszego polskiego jeziora. Wypoczynek w tym miejscu to prawdziwa przyjemność. Cisza i spokój pośród pięknych krajobrazów a do tego ta świeża, soczysta zieleń – człowiek czuł, że żyje! Po krótkiej przerwie od kręcenia znów wspinaczka na kolejne, coraz to większe górki. Oj w tych okolicach jest gdzie potrenować podjazdy 😉.
Do Suwałk wjechaliśmy asfaltową ścieżką rowerową. Nie mogliśmy się już doczekać, kiedy weźmiemy prysznic! Pogoda wymęczyła nas do tego stopnia, że nie mieliśmy ochoty na wieczorne spacery po mieście. Całe szczęście, że w hotelu, w którym się zatrzymaliśmy (polecamy tę miejscówkę i to bardzo – http://www.booking.com/Share-I0WcT5l), znajdowała się restauracja, serwująca genialne jedzenie. Mogliśmy odkryć dawne smaki Suwalszczyzny, zasmakować w potrawach regionalnych i skosztować dań przygotowywanych według najnowszych trendów w gastronomii. Nam najbardziej smakowała zupa rybna z borowikami – niebo w gębie! Kilka drinków na zakończenie jakże ciężkiego dnia i w dobrych nastojach wróciliśmy do hotelowego pokoju. Pogoda i spora ilość górek dała nam nieźle w kość. Zasnęliśmy jak małe dzieci!
Dzień 7: Na sielawę (Suwałki – Augustów)
Upały nadal nie dawały za wygraną. Pocieszające jednak było to, że następnego dnia PAUZA. W planach obijanie się, leżenie do góry brzuchem, plażowanie, kosztowanie pysznych ryb z okolicznych jezior i tak w kółko. No dobra, rozmarzyłam się. Na takie przyjemności trzeba było sobie zasłużyć. Zaprzęgliśmy zatem swoje rowery i zaraz po śniadaniu, ruszyliśmy w dalszą podróż. Kierunek Augustów!
Początek wymarzony. Szlakiem Green Velo powoli kręciliśmy w kierunku Wigier. Wigierski Park Narodowy to naprawdę miejsce pięknej przyrody. Strzeliste drzewa i ta soczysta zieleń dookoła. Warto było tutaj przyjechać, móc pooddychać świeżym powietrzem i posłuchać śpiewu ptaków. Dla takich chwil warto na chwilę zwolnić.
Jadąc wzdłuż Czarnej Hańczy, wijącej się serpentyną wśród lasów Puszczy Augustowskiej, usłyszeliśmy, że ktoś sprzedaje jagodzianki. A, że byliśmy głodni, to dwa razy nie trzeba było nam powtarzać. Jedzenie spadło nam jak z nieba. Jazda z burczącym przez wiele kilometrów brzuchem potrafi być naprawdę nieprzyjemna 😉. Nad rzeką już jakaś zorganizowana grupa turystów w kajakach posilała się wypiekami starszej Pani. Bałam się, że dla nas zabraknie, dlatego w pośpiechu udałam się na łowy😋. Powiem tak – Pani ze zdjęcia sprzedaje najlepsze bułeczki w okolicy😊 – palce lizać. Były tak dobre, że kupiłam chyba z 10 sztuk (nie przesadzam) i uwaga, ani jedna nie dotarła do Augustowa (nawet okruszek).
Malowniczy krajobraz Czarnej Hańczy płynącej leniwie z dala od zabudowań, pomógł nam naładować akumulatory. On brodził po rzece, karmiąc kaczki, a ja łapałam witaminę D😉 To miejsce jest chyba często oblegane przez turystów, bo kaczuszki podpływały z dużą śmiałością i z taką uroczą bezczelnością wyrywały jedzenie. Słodziaki!
Właściwie cały czas Green Velo prowadziło nas wzdłuż Czarnej Hańczy, jezior i kanałów, czyniąc wyprawę naprawdę przyjemną dla oka. Jadąc lasem, co jakiś czas wypatrywaliśmy rzeki zza drzew a na wysokości Tartaczyska krajobraz zmienił się w bardziej rolniczy. To wtedy pierwszy raz widzieliśmy pracę przy zbiorze popularnego w tych okolicach tytoniu.
Najgorsza była końcówka i nierówna walka z zapiaszczonymi drogami leśnymi. Powiem tak – nie sposób było się nudzić. Co zakręt to niespodzianka, szybkie „pedałowanie” i sprawne operowanie manetkami. Ja rozumiem żeby to był kilometr, no góra dwa ale nie kilkanaście! Złość przeplatała się z bezsilnością. Za jakie grzechy ja się pytam? Do tego wszystkiego każdy, nawet najmniejszy postój kończył się zmasowanym atakiem komarów. Takiej plagi już dawno nie widziałam. Ostatnia prosta dała nam niezły wycisk a mrucząca coraz bardziej burza, motywowała do szybszego kręcenia. Gorąco! Finalnie w nogach 80 kilometrów a ja czułam się tak jakbym przejechała przynajmniej dwa razy tyle😉. Humor ostatecznie poprawił się na ostatnim przed metą przystanku, kiedy to On wyciągnął z rowerowej sakwy buteleczkę boskiej cytrynówki. No i jak Go nie kochać? 😉
Około 17 dotarliśmy pod same drzwi hotelu. Całe szczęście zdążyliśmy przed oberwaniem chmury. Standardowo prysznic, czyste ciuchy i mogliśmy wyjść na zasłużoną kolacje. Już wcześniej mieliśmy upatrzoną knajpę (w sieci pisali, że podobno z najlepszą rybą w mieście). I tak właśnie było. Jeśli jeszcze nie miałeś okazji – wstąp do Tawerny Fisza. Zupa rybna i chrupiąca sielawa – poezja! W sklepie kupiliśmy jeszcze butelkę wina (albo dwie – nie pamiętam) i czwartkowy wieczór spędziliśmy w hotelowym pokoju, nadrabiając filmowe zaległości i rozmawiając na tematy wszelakie 😊
Dzień 8: Relax (Augustów)
Piątek. Jakie to cudowne uczucie, gdy nie trzeba się nigdzie spieszyć! Żadnych budzików…wkońcu prawdziwy urlop!
Poranek był ciężki. Wino wciąż szumiało w naszych głowach (efekt wczorajszych małżeńskich, nocnych rozmów 😉). Po śniadaniu poszliśmy zwiedzać miasto. Augustów zachwycił nas niczym niezmąconą naturą, atrakcjami wodnymi i obietnicą wyciszenia. Idealne miejsce dla tych, którzy marzą o ucieczce od zgiełku towarzyszącego w codziennym życiu. Nie sposób nie trafić na jedną z kilku plaż położonych w obrębie miasta. My wybraliśmy się na plażę miejską, która znajduje się nad jeziorem Necko. On przez 2 godziny podziwiał sielski krajobraz z poziomu SUPa a ja rozkoszowałam się błogim nic nierobieniem 😉.
Pogoda była dość niepewna. Wiedziałam, że ciemne chmury, które ni stąd, ni zowąd zawisły nad naszymi głowami, nie zwiastują nic dobrego. Chwilę później pojawiły się pierwsze krople deszczu. Najpierw rzadko, potem coraz gęściej, aż wkońcu niewinny deszczyk przerodził się w konkretną ulewę. W oddali grzmiało ale nic nie wskazywało na to, że burza rozgości się na dobre.
Po kilku godzinach szwendania się, wróciliśmy do hotelu (jeszcze po drodze zakupy w markecie). Relaks na hotelowym tarasie przy kieliszku wina – było cudownie i beztrosko. To był udany dzień. Postawiliśmy na totalne leniuchowanie i objadanie się lokalnymi przysmakami. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Kolejny dzień zapowiadał się mega intensywnie. Perspektywa pokonania 160 kilometrów trochę nas przerażała…no cóż nikt nie mówił, że będzie łatwo…
Skomentuj