Good Morning Vietnam!

GOOD MORNING WIETNAM!

Powrót do Wietnamu po ośmiu latach przypomina trochę spotkanie z dawno niewidzianym znajomym. Czujesz ekscytację, ale i lekkie obawy, czy wciąż będziecie nadawać na tych samych falach. Równocześnie snujesz plany, jak najlepiej spędzić razem czas. To miał być wyjątkowy wyjazd, bo chcieliśmy pokazać ten fascynujący kawałek azjatyckiego świata naszej Najmłodszej.

Decyzja o wakacjach zapadła dość spontanicznie. Z wrodzonym optymizmem i wiarą w nasze organizacyjne super moce, w miesiąc udało się z grubsza zaplanować trasę, zabukować noclegi i zarezerwować przeloty krajowe. Wyglądało na to, że wszystko jest pod kontrolą – choć, jak wiadomo, kontrola to pojęcie względne, zwłaszcza gdy w ekipie jest bardzo energiczna 3,5 latka 😉

Pakowanie walizek…Wyobrażaliśmy sobie, że będziemy jak uczestnicy programu Azja Express — zwinni, praktyczni, z plecakami, w których zmieści się absolutne minimum: dwa T-shirty, para klapek i jeden uniwersalny krem z filtrem UV. Rzeczywistość jednak brutalnie zweryfikowała nasze ambicje 🙂 Już na etapie selekcji rzeczy do zabrania zaczęło się robić ciekawie. Najpierw lekarstwa — bo przecież trzeba być gotowym na każdą okoliczność: zatrucie pokarmowe, komary, gorączka, bóle głowy, gardła i, kto wie co jeszcze. Potem elektronika — laptop, dwa powerbanki, telefony, aparat, dron i niezliczone kable, które powiększyły nasze bagaże do granic możliwości. No i ubrania — w Wietnamie ciepło, ale kto wie, może spadnie deszcz? Może w nocy będzie zimno? Może jednak będziemy potrzebowali zapasowych koszulek? I wtedy wkroczyła Pola. Nasza mała ekspertka od stylowych podróży stwierdziła, że absolutnie nie może wyruszyć bez swoich ulubionych sukienek (od kilku miesięcy ma na ich punkcie przysłowiowego fioła). W pewnym momencie nasze torby zaczęły przypominać bagaże tych, którzy kupili bilet w jedną stronę i zamierzają osiąść się na drugim krańcu świata. Ale kiedy mieszkanie wreszcie spowiła cisza, walizki przeszły najbardziej szczegółową kontrolę jakości, jaką kiedykolwiek widziały. Każda rzecz została oceniona pod kątem jej przydatności i konieczności. I tak, 28 grudnia, o godzinie 3 nad ranem, byliśmy wreszcie gotowi na nasze wielkie, wietnamskie przygody!

PRZYLOT – HANOI

Sobota, 28 grudnia. Poranek zapowiadał się wyjątkowo – piękna, słoneczna pogoda zachęcała do działania. Po śniadaniu i ostatniej kontroli bagaży ruszyliśmy w kierunku Budapesztu. Chociaż wylot był zaplanowany na następny dzień (godzina 11:00), uznaliśmy, że lepiej spędzić noc na węgierskich ziemiach niż rezygnować ze snu i jechać prosto na lotnisko. Tym bardziej, że czekała nas 15-godzinna podróż w przestworzach i zmiana strefy czasowej o sześć godzin do przodu.

Dzień wyjazdu zawsze budzi wiele emocji. Niepewność przed tym, co nas czeka, miesza się z ekscytacją. Nasze największe obawy dotyczyły Poli – jak poradzi sobie z tak długą podróżą? Czy dobrze zniesie zmianę strefy czasowej? Czy jej organizm szybko dostosuje się do nowego rytmu?
Podróż rozpoczęliśmy od 11-godzinnego lotu chińskimi liniami z Budapesztu do Szanghaju, potem 3-godzinna przesiadka, a na końcu 4-godzinny lot do Hanoi. Na szczęście podróż minęła spokojnie, w towarzystwie filmów na Netfiksie i całkiem dobrego jedzenia. Pola pierwszą połowę lotu przespała (akurat trafiliśmy na porę jej drzemki) a potem z entuzjazmem zabrała się za malowanie, naklejanie, czytanie książeczek i oglądanie filmu o małej czarownicy (w rezultacie mamy teraz małą czarodziejkę w domu – bo dziś, zamiast zwykłych zabaw, Polka uparcie „czaruje”) 😉

 

Była 4:30 rano czasu lokalnego, gdy wylądowaliśmy w Szanghaju. Po szybkiej kontroli bezpieczeństwa Pola zasnęła na lotniskowym krzesełku, a do samolotu wnosiłam ją na śpiocha. Startu ani lądowania nie pamiętała – obudziła się dopiero w taksówce, która wiozła nas do hotelu. Po szybkim prysznicu i zmianie ubrań ruszyliśmy przywitać się z wietnamską stolicą. Krótki spacer, kolacja i wieczorem wróciliśmy do hotelu, gdzie Pola, ku naszej uciesze szybko zasnęła. Niestety nasza radość nie trwała długo. Po trzech godzinach snu mała podróżniczka obudziła się pełna energii i gotowa do rozmów. No tak, słynny „jet lag”. Kilka opowiedzianych bajek, ulubiony masaż brzuszka i rozmowy o planach na kolejne dni pomogły Jej się uspokoić i zasnąć. Dla nas jednak noc była już przegrana. O 4 rano musieliśmy opuścić wygodne łóżka i wyruszyć na lotnisko, by wietnamskimi liniami udać się na wyspę Phu Quoc. Zmęczeni, niczym chodzące zombie, ledwo trzymaliśmy się na nogach. Na szczęście pierwsze promienie słońca, wpadające przez małe okno samolotu oraz mocna, czarna kawa na jego pokładzie, szybko wynagrodziły trudy podróży. Przed nami cztery, cudowne dni na rajskiej wyspie. Witaj, Phu Quoc!”

Ona

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *