Pięć lat – tyle minęło, odkąd ostatni raz razem stanęliśmy na linii startu. W końcu nadszedł ten dzień: 16 lutego, niedziela, godzina 8:30 rano. On i ja, ramię w ramię, gotowi do biegu. A przynajmniej On był gotowy. Mnie kilka dni wcześniej dopadło jakieś paskudne choróbsko – straciłam głos, męczył mnie uporczywy kaszel, a jedynym moim marzeniem było po prostu dotrwać do końca. Jeszcze dzień przed startem, odbierając pakiet, nie byłam pewna, czy w ogóle dam radę pobiec. Ale skoro On ani razu nie zasugerował, żebym odpuściła, jak mogłam się poddać? 🙂 Pobudka skoro świt. Na śniadanie kawa, kanapka z żółtym serem i jakiś czekoladowy batonik, który miał sprawić, że nogi same poniosą 😉
Pogoda? Idealna! Kibice? Niezawodni! Na trasie bębniarze, muzyka, a z każdej strony dochodziło nieśmiertelne „Vamos, vamos!”. Barcelonę opanowało biegowe szaleństwo, a my byliśmy w jego epicentrum.
Od startu czułam, że to będzie bieg inny niż wszystkie. Nie tylko dlatego, że miałam wrażenie, jakbym oddychała przez słomkę (dzięki, wirusie!), ale też przez kibiców, którzy zrobili z mojego męża lokalnego celebrytę. Szczęsny, wielkie dzięki! Hiszpanie perfekcyjnie wymawiają Twoje imię i każde „Vamos Wojciech!” działało jak dodatkowy turbo-dopalacz – dla Niego rzecz jasna. Ja w tym czasie walczyłam o życie, próbując nie dać mu uciec 😉 A uciekał, oj, uciekał. Gdy tylko słyszał „Vamos Wojciech!”, wrzucał piąty bieg i leciał jak rakieta. A ja? Ja wciąż na ręcznym. Gdyby nie świetna muzyka z Męskiego Grania na słuchawkach, pewnie bym się obraziła na cały świat.
Trasa jak co roku – marzenie! Szerokie aleje, zero zwężeń i żadnych ciasnych zawrotek – można było rozwinąć skrzydła. Okolice 7. kilometra to istna magia! Łuk Triumfalny, morze kibiców i energia, którą można by zasilić całą Barcelonę. Na 10. kilometrze przybiliśmy sobie piątki – połowa za nami! A chwilę później On rzucił mi żel o smaku słonego karmelu. I wiecie co? Karmelu nie lubię, słonego to już w ogóle, ale w tamtej chwili smakował jak zamknięty w tubce kubek najlepszej kawy.
Potem przyszła długa prosta i zawrotka na Avinguda Diagonal – odcinek, który mentalnie zawsze mnie pokonuje. Chwilę później 17. kilometr, widok na morze i… pierwsze oznaki kryzysu. Droga pod górkę, brak tchu i kaszel, który stwierdził, że to idealny moment na atak. I wtedy pojawiła się Jego dłoń – dosłownie na wagę złota. Chwyciłam i wiedziałam, że dam radę.
20 kilometr i wrócił uśmiech! Kibice wiwatują, Hiszpanie śpiewają – południowy temperament w pełnej krasie. I ta końcówka… Prosta, majestatyczna Sagrada Familia na horyzoncie, ostatnie metry, piąty bieg i pełnia szczęścia. No i wiadomo – buziak na mecie, bo przecież nie można kończyć takiego biegu bez efektownej sceny rodem z filmu! 😉 Wbiegliśmy w tym samym czasie – to się nazywa synchronizacja, co? 😉 I choć na trasie było trochę tego „ścigania”, to na końcu i tak liczyło się tylko jedno – że zrobiliśmy to razem.
Barcelono, widzimy się za miesiąc! Oj, będzie się działo!
PS. Barceloński półmaraton działa cuda! Jestem zdrowa! 🙂
Skomentuj