Dzień 3-5: Girona – Montpellier

Dzień 3: Bonjour! (Girona – Perpignan)

Obudziliśmy się w wyśmienitych nastrojach. Wczorajszy dzień dał nam wprawdzie nieźle w kość ale przecież co nas nie zabije to nas wzmocni! Załadowaliśmy sakwy i około 10 rano ruszyliśmy w dalszą podróż. Nasz cel – Perpignan, miasto w południowej Francji, w pobliżu wybrzeża Morza Śródziemnego i granicy z Hiszpanią.


Wyjeżdżając z miasta, spotkaliśmy małą grupkę zwolenników katalońskiej suwerenności. Każdy z powiewającą flagą (tzw. Senyere, z 4 czerwonymi pasami na żółtym tle – takie flagi można zobaczyć na bardzo wielu budynkach np. Barcelony czy Girony), wykrzykiwał niepodległościowe hasła. Temu wszystkiemu wtórowały rozbrzmiewające dźwięki samochodowych klaksonów.

Później wzdłuż rzeki Ter. 15 kilometrowy, leśny odcinek drogi, okazał się strzałem w dziesiątkę i pomógł w ominięciu autostrady. Oczywiście nie bylibyśmy sobą gdybyśmy kurczowo trzymali się wyznaczonego szlaku. Mapa pokazywała jakiś skrót (grzech nie skorzystać). Niestety nasz entuzjazm nie trwał długo. Naszym oczom ukazał się potok, którego pokonanie wymagało nie małego poświęcenia. Może zdjęcie tego nie oddaje ale musicie uwierzyć na słowo, że przeprowadzenie obładowanych rowerów nie należało do najłatwiejszych zadań (kamienie śliskie i woda ponad kostki). On podjął się tego wyzwani i tym samym został po raz pierwszy bohaterem wycieczki.

 

W międzyczasie pogoda zrobiła się naprawdę upalna. Na termometrach słupki rtęci pokazywały 36 stopni (w cieniu). Czekał nas do pokonania pierwszy duży podjazd. Po nałożeniu kremu z wysokim filtrem mogliśmy zacząć wspinaczkę. Najgorsze było to, że drzewa całkowicie zniknęły z pola widzenia. Ani jednego zacienionego miejsca, w którym moglibyśmy się schronić choć na chwilę. Praktycznie co kilometr robiliśmy sobie krótkie postoje na złapanie oddechu i coś „zimnego” do picia (niestety woda w tych warunkach nie gasiła pragnienia).

Po przejechaniu 35 kilometrów miasteczko Vilamall. Tam obowiązkowy przystanek. Pod parasolem, przy zimnym piwku (zasłużyliśmy), obmyślaliśmy dalszy plan działania. Biorąc pod uwagę ekstremalnie wysokie temperatury i pojawiające się na horyzoncie Pireneje (prawdziwe górki tak naprawdę dopiero przed nami), jednogłośnie stwierdziliśmy, że czas wsiąść do pociągu (i to nie byle jakiego). Od dworca głównego dzieliło nas 8 kilometrów. Musieliśmy tylko dojechać do pobliskiego Figueres, skąd odjeżdżały pociągi w kierunku hiszpańsko-francuskiej granicy.

W bidonach zaczęło brakować wody. W ustach sahara, serca waliły jak zwariowane a na dodatek lało się z nas jakbyśmy dopiero co wyszli spod prysznica. Na horyzoncie stacja benzynowa – byliśmy ocaleni! Nasze zakupy – woda, izotonik, lód w woreczku i cola prosto z lodówki (potrzebowaliśmy zastrzyku dużej dawki cukrów prostych).

Dotarliśmy na stację kolejową. Tego dnia nie tylko my przegraliśmy z pogodą. Okazało się, że w środku budynku było więcej rowerzystów i kolarzy niż zwykłych podróżnych z walizkami. Bez problemów udało się kupić bilet dla siebie i naszych jednośladów. Przesiadka w Cerbère – miejscowości najbardziej znanej z granicznego dworca kolejowego, Gare de Cerbère, po francuskiej stronie granicy (na linii kolejowej między Perpignan i Barceloną).

 

Przez wysokie temperatury i szalejące pożary, odjazd kolejnego pociągu (już do Perpignan) niestety był przekładany w czasie. A gdy już pociąg wkońcu został podstawiony na właściwe tory, to nie mogliśmy dogadać się z obsługą, co do naszych rowerów. Niby bilety były ale miejsc typowo dla jednośladów brak. Finalnie zaparkowały w przejściu między wagonami. Dla nas to żaden kłopot (mogły stać gdziekolwiek). Naszego entuzjazmu nie podzielali jednak pozostali współpasażerowie, którzy z parawanami, parasolami i plażowymi torbami musieli przez nie przeskakiwać (nie wspomniałam, że pociąg jechał wzdłuż wybrzeża, więc był to środek transportu najbardziej oblegany przez wczasowiczów).

Po przejechaniu 30 kilometrów, pociąg zatrzymał się. Konduktor oznajmił, że pali się w pobliżu dworca kolejowego w Perpignan więc dalsza podróż była na ten moment nie możliwa. Szybkie spojrzenie na mapę – tylko 10 kilometrów do hotelu. Długo nie zastanawiając się, wysiedliśmy z pociągu i już na dwóch kółkach podążaliśmy do celu. Zazdrość malowała się na twarzach wszystkich plażowiczów (tych samych, którzy jeszcze kilkadziesiąt minut wcześniej życzyli nam poprzebijanych opon). Zostali uziemieni w szczerym polu i to nie wiadomo na jak długo (żeby nie było, współczuliśmy bardzo).

Rzeczywiście w oddali było widać unoszące się kłęby dymu. Jak się później okazało, pociągi miały kilkugodzinne opóźnienia. Po zameldowaniu się w hotelu i wzięciu zimnego prysznica, poszliśmy na krótki spacer aby rozprostować nogi. Pomimo tego, że było już ciemno (na zegarku 23) to temperatura nie różniła się znacznie od tej w ciągu dnia (32 stopnie).

Finalnie 45 kilometrów ale myślę, że przy prawie 40 stopniowych upałach, każdy kilometr liczył się potrójnie 😉

Dzień 4: Zmiana planów (Perpignan – Gruissan)

Poranna prasówka i przegląd pogodowej mapy, która nie pozostawiała złudzeń, że i tym razem będzie ogień. W planach 100 kilometrów i nocleg w Béziers. Ruszyliśmy punktualnie o 9. Dookoła nas sklepiki z serami i unoszący się w powietrzu zapach świeżych, francuskich bagietek. Nie mogło się to skończyć niczym innym jak wizytą w pierwszej napotkanej piekarni. Po przejechaniu 15 kilometrów, z dala od zatłoczonego miasta, mogliśmy delektować się pysznym śniadaniem na świeżym powietrzu. Bułka, ser żółty i mrożona kawa late to sposób na idealnie rozpoczęty dzień. Z rowerowej torby, przypiętej do kierownicy, wystawała spora kiść winogrona, która umilała nam dalszą rowerową podróż.

EuroVelo 8, czyli tak zwanym Szlakiem Śródziemnomorskim, dojechaliśmy do Le Barcarès. Nadmorski kurort otoczony jeziorem i morzem zachwycał i uwodził w całej swej okazałości. Kilka kilometrów dalej przepiękne duże laguny ze słoną wodą wokół Portu Leucate i Portu La Nouvelle (w tym drugim dopadł nas pierwszy poważny kryzys). Zimne okłady z lodu były skuteczne ale niestety do czasu. Słońce robiło swoje. Przejechaliśmy 50 kilometrów a przed nami jeszcze drugie tyle. Pojawiły się pierwsze oznaki przegrzania organizmu – to był dobry moment na krótką, popołudniową drzemkę.

Pół godziny później już kręciliśmy kolejne kilometry niezwykle malowniczym szlakiem, biegnącym przez Park Regionalny Narbonne przy Morzu Śródziemnym. Cisza i spokój. Z jednej strony kanał de la Robine, z drugiej zaś jezioro Ayrolle. Niestety moje złe samopoczucie nie pozwalało cieszyć się tymi fantastycznymi widokami. Twarda ze mnie babka ale w tamtym momencie myślałam, że zejdę z tego świata. Problemy z oddychaniem a na dodatek zawroty głowy i ból w klatce piersiowej. Przejechanie jeszcze 35 kilometrów (tyle brakowało do osiągnięcia celu) graniczyło z cudem. Byliśmy zmuszeni skrócić trasę (udało nam się bezkosztowo anulować pierwotną rezerwację hotelową w Béziers). Dojechaliśmy do Gruissan – wioski z typowymi małymi uliczkami i uroczymi domkami na palach. Dwie przystanie i piękne, piaszczyste plaże, idealne do wypoczynku i sportów wodnych.

W Gruissan zabukowaliśmy nocleg niedaleko plaży Chalets (łatwo można dojechać ścieżką rowerową). Prysznic, kolacja na mieście i hektolitry zimnej, owocowej lemoniady. Nadal nie czułam się dobrze, dlatego szybko wróciliśmy do swojego pokoju i przy włączonej na ful klimatyzacji, zasnęłam jak dziecko.

Dzień 5: Plaża i 124 km w tle (Gruissan – Montpellier)

O 4 rano rozbrzmiały budziki. Na wpół przytomni zaczęliśmy przygotowywać się do wyjścia. Wyjechaliśmy przed świtem żeby nadrobić wczorajsze nieprzejechane kilometry. Ja czułam się już o niebo lepiej!

Dzięki wczesnej porze i idealnym warunkom rowerowym (płasko), szybko udało nam się pokonać dystans 45 kilometrów i już około godziny 9 dotarliśmy do wcześniej wspomnianego Béziers. Stamtąd szlakiem rowerowym wzdłuż kanału du Midi (wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO) w kierunku portu Marseillan na wybrzeżu Morza Śródziemnego. Pomimo tego, że trasa była płaska, to niestety zaczęło robić się gorąco. Promienie słońca coraz śmielej przebijały się przez korony drzew. Decyzja zapadła – piknik. Oczywiście standardowo szef kuchni (On) zaserwował bagietkę z żółtym serem, którą przyszło nam popijać ciepłą już wodą.

Na 75 kilometrze plaża! Orzeźwiająca kąpiel w morzu to coś na co długo czekaliśmy (już niejednokrotnie przekonaliśmy się, że jazda w samo południe to samobójstwo). Bez kasków rowerowych wyglądaliśmy jak prawdziwi wczasowicze. Brakowało tylko zimnych drinków z palemką ale niestety na nie musieliśmy jeszcze chwilę poczekać. W zamian za to lody dla ochłody (zjedliśmy ich całkiem pokaźną ilość) i piwo (tylko po jednym, małym więc nie było problemów z wsiadaniem na rowery).

Po 4 godzinach totalnego lenistwa, ruszyliśmy w dalszą podróż. Prawie 25 kilometrów Szlakiem Śródziemnomorskim. Prysznice na plaży chłodziły nasze rozgrzane od słońca głowy (swoją drogą świetny patent – polecamy rowerzystom). Później malowniczą trasą wzdłuż kanału du Rhone a Sete. Najfajniejsza była jednak nowa, równa, otaczająca rzekę Lez, ścieżka rowerowa. Piękna okolica, idealna do uprawiania sportów na świeżym powietrzu. 10 kilometrów później witały nas rogatki Montpellier. Hotel, prysznic i najlepsze owoce morza w mieście! W pokoju butelka francuskiego wina na dobry sen. To był długi dzień. Dobranoc!

Ona

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *