Dzień 1-2: Barcelona – Girona

Przeżycie prawdziwej przygody na dwóch kółkach było naszym marzeniem od bardzo dawna. Pomimo tego, że dużo jeździliśmy na rowerze (zarówno w kraju jak i za granicą), to czuliśmy pewien niedosyt. Z zazdrością i zaciekawieniem przeglądaliśmy relacje podróżników, przemierzających na jednośladach setki a nawet tysiące kilometrów. Też tak chcieliśmy.

Planowanie wyprawy było tak samo ekscytujące jak sam wyjazd. Pomysłów było wiele ale jeden spodobał się nam najbardziej. Postanowiliśmy zacząć w Barcelonie a skończyć przy rzymskim Koloseum. Łącznie do pokonania 1550 kilometrów. Aaaaaa! Jarałam się jak pochodnia 😊 I do tego ten przeszywający, delikatny dreszczyk emocji! Trasę dostosowaliśmy do swoich oczekiwań (wiedzieliśmy co chcemy zobaczyć i kiedy) a noclegi rezerwowaliśmy z miesięcznym wyprzedzeniem. Z perspektywy czasu wiemy, że było to dobre posunięcie (na pewno mocno mobilizowało do pokonywania kolejnych kilometrów).  Podsumowując – 21 dni, 4 państwa i 17 miast. Brzmi dobrze? 😉

Podróż z sakwami wymaga dobrej organizacji i świetnego planu działania (niestety w tej kwestii nadal się doskonalimy). Sposobów na pakowanie się jest tyle, co i samych rowerzystów. U nas wiecznie ten sam problem – długa lista rzeczy niezbędnych i zawsze czegoś za dużo. Podróż latem (przełom lipca/sierpnia) to mimo wszystko duży komfort. Wystarczy kilka koszulek, krótkie spodenki, bielizna, jeden zestaw na chłodniejsze dni i kosmetyki.

Z rowerami nie było łatwiej. Nie mieliśmy doświadczenia w przewożeniu ich samolotem. Specjalne walizki czy torby nie wchodziły w grę. I nie o cenę tak naprawdę chodziło a o wagę, wielkość i poręczność. Sugerując się poradami na różnych podróżniczych blogach, postanowiliśmy swoje jednoślady spakować w kartony, które dostaliśmy w pobliskim sklepie rowerowym. To dobra opcja, ponieważ są lekkie i łatwo można je dostosować do wymiarów roweru a także limitów linii lotniczych. Do kartonów wrzuciliśmy jeszcze kaski rowerowe i sprzęt małego majsterkowicza. Na koniec dużo wypełniaczy i folii strecz. Na kilka dni przed wyjazdem czuliśmy, że jesteśmy dobrze przygotowani. Resztę miało zweryfikować życie.

Dzień 1: Przylot (Lotnisko Barcelona)

Czwartek. Do auta wrzuciliśmy wcześniej spakowane rowery oraz sakwy i około 15 ruszyliśmy w kierunku krakowskiego lotniska. Szybka odprawa i nadanie bagaży. Lecimy!


Drzemka z przerwą na kubeczek czegoś mocniejszego i po prawie 3 godzinach wysoko w chmurach, wylądowaliśmy. Po odebraniu kartonowych pudeł, udaliśmy się w zaciszne miejsce (tak bynajmniej było do momentu aż wylądował ostatni samolot z podróżnymi z Majorki – wszyscy w iście szampańskich nastrojach 😉) aby skręcić rowery. Pasażerowie ostatniego lotu umilali sobie czas oczekiwania na bagaże, strzelając z naszej folii bąbelkowej, która jeszcze do niedawna chroniła nasze rowery. Było już późno – na zegarkach 22. Musieliśmy się spiąć i dość szybko ogarnąć temat naszych pojazdów bo czekała nas jeszcze 12 kilometrowa przejażdżka do hotelu. A jak się domyślacie, wczasowicze nie pomagali 😉

Niestety już na samym początku zaczęły się schody. O ile bez większych problemów udało się skręcić Jego rower, to z moim nie było już tak łatwo. Łańcuch był poskręcany w każdą możliwą stronę (a wydawało się nam, że był dobrze zabezpieczony). Walczyliśmy do 2 nad ranem. W końcu umęczeni, brudni od smaru i głodni, skapitulowaliśmy. On rowerem pojechał do hotelu a ja ze swoim jednośladem złożonym na przysłowiowe słowo honoru, taksówką, mknęłam barcelońskimi ulicami. Na koniec, wyjmując rower z bagażnika, pogubiłam kilka śrubek (to jedne z tych ważniejszych) ale zmęczenie było tak duże, że wtedy zbytnio się tym nie przejmowałam. Dobrze, że taksówkarz był na tyle miły, że wniósł mój rower po stromych, hotelowych schodach. Ja padałam na twarz. Na koniec szybki meldunek, odbiór kluczy i nareszcie w pokoju. On dotarł godzinę później. Zimny prysznic, wygodne łóżko i zasnęliśmy jak małe dzieci.

Dzień 2: Serwis rowerowy i pierwsze 123 km w słońcu (Barcelona – Girona)

To była bardzo, bardzo krótka noc. Przy kubku mocnej, czarnej kawy weryfikowaliśmy nasz plan działania. Pierwsza najważniejsza kwestia to naprawa mojego roweru, który umówmy się odgrywał w tym wszystkim kluczową rolę. Udało się zlokalizować serwis, znajdujący się najbliżej naszego hotelu. Punktualnie o 10 rano, byliśmy pierwszymi klientami. Rower szybko zawisł na stojaku. Kilka profesjonalnych stuknięć i pan Katalończyk został bohaterem 😊 Szczęśliwi wróciliśmy po swoje sakwy i plecaki i około południa ruszyliśmy w drogę. Przed nami dystans ponad 100 kilometrów.

Początek trasy idealny. Przez Plac Hiszpański, Łuk Triumfalny aż do Barcelonety – plaży położonej najbliżej ścisłego centrum miasta. Później prawie 10 kilometrowy odcinek wzdłuż barcelońskiej promenady aż do portu Badalona. Delikatna, morska bryza chłodziła nasze już rozpalone ciała. Po przejechaniu 45 kilometrów, pierwszy, dłuższy przystanek na coś do zjedzenia i picia. Żar lał się z nieba (w cieniu termometry wskazywały 35 stopni). Na zegarkach 16 a my nawet nie byliśmy w połowie drogi.

20 kilometrów dalej plaża Roca Grossa. Mała zatoczka, do której bez problemu można dotrzeć pieszo z promenady Calella. Chwila wytchnienia w plażowym barze, z zimnymi napojami i dobrymi, hiszpańskimi tapas.

Zaczęliśmy oddalać się od linii brzegowej. Nawigacja rowerowa i mapa w telefonie uparcie wskazywały tylko jedną, podobno słuszną drogę. Niestety szybko okazało się, że to droga szybkiego ruchu. Tak jak łatwo wjechaliśmy tak niestety na próżno było szukać skrótów pozwalających na odbicie w jakąś boczną dróżkę. Auta pędziły, trąbiąc na nas nieprzerwanie, a my nie mając żadnego wyjścia, wąskim poboczem (pasów awaryjnych brak) mozolnie poruszaliśmy się do przodu. Przyjemności żadnej. Dopiero po przejechaniu 21 kilometrów naszym oczom ukazała się hiszpańska drogówka. Nie, nie dostaliśmy mandatu ani upomnienia. Panowie z uśmiechem na twarzy wskazali dalszy kierunek jazdy, a słysząc że jedziemy do Rzymu, najpierw popatrzyli na nas jak na wariatów a później życzyli wytrwałości. Na koniec rzucili jeszcze jakimś żartem (chyba, dopiero uczyłam się hiszpańskiego) i tyle ich widzieliśmy 😊

Rzeczywiście trasa była bardzo ok, choć sporo pod górkę. Był to nowy odcinek wprawdzie też drogi (chyba) ekspresowej ale jeszcze w części zamknięty dla normalnego ruchu samochodowego. Niestety czas płynął nieubłaganie szybko. Zrobiło się już ciemno. Dobrze, że do celu zostało tylko 15 kilometrów. Zjechaliśmy w boczną drogę. Totalne pustkowie. Jakiś tylko warsztat, pilnowany przez grupkę bardzo, naprawdę bardzo dużych i spragnionych towarzystwa psów (i nie zabawę mam tutaj na myśli).  Dwa zerwały się z łańcucha i wybiegły z posesji. W tamtym momencie myśleliśmy, że to właśnie koniec naszych wakacji. Życie stanęło nam przed oczami (nie przesadzam). Staliśmy w miejscu, sparaliżowani strachem. Psy spokojnie zbliżały się w naszym kierunku, zajadle przy tym szczekając i śliniąc się na nasz widok (byliśmy dla nich niewątpliwie idealnym kąskiem).

Dookoła nas ani żywego ducha. Aż tu nagle po 20 minutach (jak wieczność) na horyzoncie pojawiło się jakieś auto. Cud! Długo nie myśląc rzuciłam rower, stanęłam na środku drogi i zaczęłam machać rękoma (scena jak z niejednego mrocznego filmu). Uśmiechnięty Hiszpan na początku nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji i wciąż powtarzał, że przecież to psy więc szczekać muszą. Szybko jednak zmienił zdanie gdy w blasku reflektorów zobaczył je w całej swej okazałości. Postanowił nas eskortować. Wtedy padł chyba rekord na 3 kilometry! Przez ten czas wściekłe psy biegły z nami ani na chwilę nie odpuszczając. Gdy niebezpieczeństwo zostało zażegnane, każdy z nas udał się w swoim kierunku.

W oddali było widać już Girone. Oczywiście jeszcze kilka razy nawigacja kazała nam zawracać w to samo miejsce, w którym mieliśmy bliskie spotkanie z czworonogami. Tak jak jestem spokojna to wówczas klnęłam na czym świat stoi. W końcu około 23 dotarliśmy pod drzwi hotelu.  W nogach 123 kilometry. To był długi dzień a takich przed nami jeszcze 20.

Ona

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *