Dzień 6-7: Montpellier – Avignon

Dzień 6: Przez sady i winnice (Montpellier-Avignon)

W planach kolejna 100. Upały nadal nie dawały za wygraną (do tej pory spieramy się, które z nas wymyśliło sobie południe Europy w samym środku lata😊). Pocieszające jednak było to, że następnego dnia PAUZA. W planach obijanie się, leżenie do góry brzuchem, kosztowanie francuskiego sera i wina i tak w kółko. No dobra, rozmarzyłam się. Na takie przyjemności trzeba sobie zasłużyć. Zaprzęgliśmy zatem swoje rowery i zaraz po śniadaniu, ruszyliśmy w dalszą podróż. Kierunek Avignon (odwiedziny u rodziny).

Najpierw przez winnice nieopodal małego miasteczka Lansargues. Winogrono prosto z krzaczka – pychota (musieliśmy spróbować – to było silniejsze od nas)! Niestety za ten niecny czyn spotkała nas kara (w zasadzie to mnie). Po przejechaniu 20 kilometrów mój rower zaczął się dziwnie zachowywać. Złapałam gumę! Ale spokojnie – wtedy do akcji wkroczył On 😊 Z torby wyjął dętkę i jakieś klucze, ściągnął koło – tu coś przełożył, tam odłożył i tak po raz kolejny został moim bohaterem (choć muszę przyznać, że początkowo widok rozkręconego roweru nie napawał optymizmem i ze zmartwieniem patrzyłam jak odprawiał z kwitkiem kolejnych francuskich kolarzy, chcących udzielić nam pomocy).

Chwilę później wróciliśmy na trasę. Niestety słońce na dobre zdążyło się już rozgościć. Oddalaliśmy się od linii brzegowej więc orzeźwiająca kąpiel w morzu nie wchodziła w grę. Przed nami kolejne winnice, długie proste i odkryte przestrzenie. Do łask wrócił lód w woreczkach (stacja benzynowa wybawiła nas z opresji), który służył jako zimne okłady na głowę i kark. Każdy nawet najmniejszy skrawek cienia był na wagę złota i wywoływał uśmiech na naszych twarzach.

Niby płasko a jednak cały czas pod górkę. Na 50 kilometrze rozpoczęła się prawie dwugodzinna rowerowa wspinaczka przez plantacje brzoskwiń i sady pełne śliwek. Nie powiem, było pysznie! Nie wiedzieliśmy tak naprawdę ile zajmie nam dotarcie do jakiejś cywilizacji więc kilka soczystych owoców wylądowało w naszych sakwach (mam nadzieje, że francuskie sadownictwo nie ucierpiało z tego powodu 😂).

Później już z górki. Niestety nawierzchnia nie pozwalała na rowerowe szaleństwa (drogi szutrowe, trochę kamieni, piasku i dziur). Pół godziny później, jechaliśmy już wzdłuż Rodanu, w kierunku Avignon. Po drodze nieplanowany trening siłowy (musieliśmy sforsować nasyp). Najgorsze, że górka porośnięta była wysuszonymi, ostro zakończonymi trawami, z których sypały się kłujące kulki (coś jak rzep ale bardziej twarde). Idealnie komponowały się z rowerowymi kołami, co było oczywiście powodem do zmartwień (jedna przebita dętka na dzień wystarczy). Jeszcze kilka podjazdów (wycisnęły z nas ostatnie pokłady energii) i po 12 kilometrach dojechaliśmy do Avignon. Wieczorem grill w ogródku (dzięki Gwenael za gościnę 😉) , hektolitry zimnego picia (byliśmy bardziej spragnieni niż głodni) i chwilę przed północą zasnęliśmy jak małe dzieci. A najfajniejsze było to, że kolejnego dnia nie musieliśmy się nigdzie spieszyć (prawdziwe wakacje). Nasze rowery też domagały się odpoczynku więc dzień wolnego jak najbardziej wskazany!

Dzień 7: Wczasowicze (Avignon)

Pierwszy raz od tygodnia nie zadzwonił budzik. Pomimo tego, że wstaliśmy dopiero o 11 rano, to nie mieliśmy mocy aby zwlec się z łóżka. Na zewnątrz żar lał się z nieba. Śniadanie na tarasie, lody na patyku, zimna lemoniada i pierwsze pranie.

Plany na popołudnie – zwiedzanie Avignon. W towarzystwie prowansalskiego słońca podziwialiśmy Pont Saint-Benezet czyli słynny na cały świat częściowo zniszczony most. Później Pałac Papieski, dużo dobrego jedzenia i picia. Dookoła mnóstwo restauracji z doskonałymi trunkami (Avignon jest stolicą win z doliny Rodanu i stanowi centrum tego boskiego nektaru).

Do domu wróciliśmy dopiero wieczorem. W dobrych nastrojach zaczęliśmy przygotowania do kolejnego dnia. Jeszcze szybki serwis naszych rowerów i do łóżek. Wczesnym rankiem pobudka i kierunek Marsylia.

 

Ona

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *